Jakiż on z tym śmieszny w czasach Berlusconich, Sarkozych, Farage'ów, Tusków, Ziobrów, Niesiołowskich i Macierewiczów. Słuchać... We "Wprowadzeniu w chrześcijaństwo" papież, wówczas jeszcze Joseph Ratzinger, pisał o tym, że wierzący powinni uczestniczyć w losie niewierzących i na odwrót. Że każdy wierzący nosi w sobie wątpliwości, a każdy ateista pierwiastek wiary. Co za głupoty! Jak można dogadywać się z drugą stroną. Przecież dziś wiadomo niewierzącym, że powinni zrywać krzyże i przejmować własność kościelną, a wierzącym wiadomo, że muszą otoczyć się murem grubszym niż ten, który dzieli Żydów od Palestyńczyków, od tej bezbożnej, skazanej na potępienie swołoczy.
W przedmowie do swojej książki o Jezusie Benedykt zastrzega, by nie traktować jej jak dogmatu. Że nawet katolik może mieć odmienne zdanie, prosi przy lekturze jedynie o odrobinę sympatii "bez której niemożliwe jest jakiekolwiek zrozumienie". Papież chciałby, żebyśmy my tu sobie gadu, gadu, ze słuchaniem racji, analizowaniem, uwzględnianiem, ale też twardym trwaniem przy swoich poglądach wbrew wszystkiemu. Jak on z Orianą Fallaci. On - czołowy teolog Kościoła, konserwatysta, ona - liberalna feministka. Krótko po wyborze papieża się spotkali. Ateistka Fallaci umierała z jego książką z dedykacją dla niej, położoną na stoliku nocnym koło łóżka. Mówiła, że daje jej ona siłę.
Cóż to za staromodne "dyskusje" i szacunek dla przeciwnika w czasach, kiedy osobom na świeczniku nie wolno znieść żadnej krytyki lub zdania odrębnego, bo wizerunkowo im to nie służy. Kiedy premier, w sytuacji gdy kilku jego posłów ma inne poglądy niż on, grozi im wyrzuceniem "w imię jedności partii". Cóż to za dziwne sentymenty wobec przeciwnika w czasach, kiedy wiadomo, że najłatwiej i najbezpieczniej skacze się po zmarłym, choćby nawet był prezydentem. I to przestarzałe przywiązanie do własnych poglądów. Popatrzcie na tych wszystkich polskich i europejskich "intelektualistów", którzy w życiu już zdążyli być komunistami, socjalistami, ekologami, liberałami, a teraz są nową lewicą, ale nadal łączy ich wszystkich to, że czują się autorytetami. Człowiek nie krowa, zmienia poglądy zależnie od okoliczności. Kim przy nich był skromnie uśmiechający się Benedykt. Weźmy takiego Adama Michnika albo jego kumpla Daniela Cohn-Bendita, kiedyś zwanego Czerwonym Danym. Jak do takiego zwraca się nieznajomy dziennikarz, to ten ostentacyjnie okazuje swoją łaskę, że zamieni z nim dwa słowa. Bo to są prawdziwe paniska, co lubią pochlebców, tymi, co myślą inaczej, gardzą, poglądy mają stosowne do okoliczności.
Gdzież tam do takiego świata Benedyktowi. Dobrze, że ustępuje.