Nie to, żebym jak Korwin-Mikke uważał, że smogu nie ma. Jest. Co prawda dziś wystarczy, że mgła zejdzie i wszyscy stwierdzają, iż to smog straszny, ale wiem, że zanieczyszczenie jest. W dodatku dotyka tych miejsc, gdzie człowiek chciałby, by było najczyściej. Zjazd z góry na dół trasą narciarską na podzakopiańskiej Harendzie jest traumą i to nie ze względu na nachylenie stoku, a na to, że zjeżdża się wprost do komina. Wiem, że smog jest tam gdzie często bywam: w Warszawie, Łodzi, Pabianicach, śląskich Żorach, Katowicach i pod Gubałówką. Naprawdę uważam, że powinno się przeprowadzać wszelkie zbożne i zalecane działania mające na celu to, by było go mniej. Zabraniało palić śmieciami, instalowało ogrzewanie gazowe, filtry, co tam jeszcze trzeba. Mogą mi nawet podatku dołożyć na to, jak będzie skuteczne.
Ale po prostu mam dosyć słuchania o tym bez przerwy, wszędzie, gdzie się człowiek nie obejrzy. Syf, za przeproszeniem, w powietrzu był w polskich miastach od kiedy pamiętamy (a kiedyś był jeszcze większy), ale nie żyliśmy nim przez większość roku. Nie zamienialiśmy go w najważniejszą sprawę naszego życia.
Tymczasem w tym momencie mamy jakiś niekończący się serial. Zastanawiam się, czy to nie jakaś forma religii. Jak pobożni muzułmanie kilka razy dziennie modlą się w kierunku Mekki, tak my co i rusz sprawdzamy, ile wyniosło dzisiejsze stężenie. Komunikaty antysmogowe dla mieszkańca dzisiejszego miasta zastąpiły kurs franka, w który do niedawna był nieustannie wpatrzony.
Od października do początku maja polskie media żyją smogiem w takim stopniu, jakby ilość ględzenia o zanieczyszczeniu powietrza bezpośrednio przechodziła w jego jakość. Gdyby Małgorzata Ostrowska pisała „Szklaną pogodę” dzisiaj to powinna napisać zamiast „szyby niebieskie od telewizorów” „telewizory czarne od smogu”. A ja bym czasem zimą chciał zimę zobaczyć, a nie tylko smog.