Absolutnym mistrzem jest tu nieoceniony, uwaga, uwaga, profesor Niesiołowski, który obruszył się na słowa przytoczone mu przez Roberta Mazurka o konieczności karania kobiet usuwających ciążę. Tyle że potem okazało się, że to słowa samego Niesiołowskiego sprzed kilku lat. Poważni ludzie, spokojni pozornie publicyści, ludzie czasem z doktoratami, jadą sobie w programach publicystycznych od "niemoralnych", "morderców", "talibów", "esesmanów". Dziewczęta z zapamiętaniem powtarzające idiotyczne hasło o tym, że mają "prawo do swojej macicy", mówią to z takim zapałem w oczach, jakby w owych macicach chciały rozmieszczać głowice jądrowe i środki ich przenoszenia. Orędownicy tolerancji mówią, że ich przeciwnicy polityczni nie powinni się urodzić albo zostać wyskrobani za życia. Podobne deklaracje składają wzorcowi, miłosierni chrześcijanie w odniesieniu do osób, które w sprawie aborcji prezentują inne poglądy niż oni.
Jeśli komuś ta cała debata o aborcji może dostarczyć stuprocentowych argumentów, to przede wszystkim przeciwnikom demokracji. Dlaczego o takich ważnych sprawach chcą decydować ludzie, którzy nawet nie potrafią wysłuchać innego poglądu? Ludzie, którzy nie potrafią przeczytać ustawy, nie odróżniają projektu społecznego od rządowego, ale też nie rozumieją, że inni, choćby najgłupsi, też mają prawo demonstrować. Faceci po polonistyce albo dziennikarstwie z zapałem toczą spór w studiu telewizyjnym o tym, kiedy zygota staje się człowiekiem. Do tego jakieś niezrównoważone kobiety chwalą się swoimi własnymi zabiegami aborcyjnymi w przeszłości jakby to było wejście na Mont Blanc. Czy tacy ludzie muszą o takich sprawach decydować? Co warte są ich studia, dyplomy, doktoraty, habilitacje? "Uczelnie przechowują plon pracy pokoleń" - pisał filozof Tadeusz Kotarbiński. Bzdura. Nic już nie przechowują. Niechby ci ludzie zajęli się rolą, łowili ryby, stukali młotkami, a o tak poważnych sprawach decydował jakiś cesarz, król, marszałek, kardynał albo sekretarz. Szczerze mówiąc, mało brakuje, a zostałbym zwolennikiem dyktatury. Ale tylko pod jednym warunkiem. Że to ja będę dyktatorem. Wtedy tak zwany kompromis aborcyjny z 1993 roku będzie obowiązywał po wieki, a za jego podważanie wyrywany będzie język i wyłupywane oczy. Kto za wnioskiem?