Pani Mosbacher muszę przyznać jedno. Od lat, żaden dyplomata nie zyskał takiej rozpoznawalności w Polsce jak ona. Można by rzec, że stała się nadwiślańską celebrytką. Pozostaje pytanie, czy to na pewno taka rozpoznawalność na jakiej pani ambasador zależy. Tym bardziej, czy na takiej właśnie rozpoznawalności zależy jej szefostwu z USA?
Pani Żorżetta po raz kolejny pogroziła nam palcem. Nie w sprawie jakiś relacji między USA a Polską, tylko mniejszości seksualnych, które – jej zdaniem – są w Polsce prześladowane. No konkretne pytania dziennikarza Marcina Makowskiego, jakież to dokładnie prześladowania, odpowiedzieć nie umiała. Za to zaraz potem znowu coś tam ogłosiła w sprawie energetyki jądrowej, bo Amerykanie chcą nam opchnąć jakieś swoje technologie.
Wydaje mi się, że pani ambasador jest dobitnym przykładem tego, że różne zasady, kody, które przez tysiące lat wypracowała dyplomacja mają sens, nawet jeśli uznać je za hipokryzję, i że proste grożenie na zasadzie „albo uznamy was za homofobów, faszystów (czy kogo tam jeszcze), albo kupcie od nas towar to będziemy mówić, że jesteście cacy” może okazać się kontrskuteczne.
Polska ma w najbliższym czasie do załatwienia z Amerykanami całkiem sporo, ale Amerykanie z nami też. Chociażby sprawę nadajników 5G, które mają zrewolucjonizować internet. Może najwyższa pora, by ktoś pani ambasador przypomniał, że interesy jej kraju nie są jedynymi reprezentowanymi w tej sprawie w Polsce, a ambasador Chin – kraju mającego też sporą tradycję w robieniu interesów – zachowuje się w sposób bardzo stonowany i wtrącania się do polskiej polityki unika jak ognia.