Po prostu był naczelnym gazety, w której opublikowano pewien artykuł, który to z kolei artykuł doprowadził do procesu. Każdy naczelny dużej gazety ma od czasu do czasu takie procesy, dziennikarze coś napisali, ktoś poczuł się dotknięty i potem w sądzie dochodzi się prawdy. Tak jest na całym świecie. Ale tylko w Polsce z całego cywilizowanego świata są jeszcze przepisy, które pozwalają na to, by i dziennikarz, i redaktor naczelny poszli z tego powodu do więzienia albo przynajmniej zostali uznani za przestępców. Przepisów takich przed laty pozbyła się choćby Ukraina.
Dobrze, że prezydent przychylił się do prośby Wróblewskiego. Ale tu, niestety, dobre wiadomości się kończą. Bo naprawdę nie bardzo rozumiem, po co głowa państwa ma się w ogóle tym zajmować. Dlaczego ma naprawiać sytuację, do której dochodzi tylko z tego powodu, że kolejna ekipa polityczna jak ognia unika zniesienia kretyńskiego ograniczającego wolność słowa przepisu. Szczególnie że znosząc nieszczęsny artykuł 212 Kodeksu karnego, bo to główny sprawca tego rodzaju nieszczęść, PiS mógłby sporo zyskać. Usunąłby jeden z największych knebli dla dziennikarzy. Wytrąciłby przeciwnikom z ręki argument o tym, że wolność słowa w naszym kraju jest jakoś szczególnie dziś tłamszona. Wprowadziłby zmianę, którą można byłoby się pochwalić na świecie.
Niestety, przecież i PiS, tak jak Platforma, PSL czy SLD, ma swoich samorządowców, urzędników, senatorów, prawda? A jak lepiej zatkać gębę lokalnemu dziennikarzowi niż nastraszyć go postępowaniem karnym, zrobieniem z niego przestępcy? Najlepiej więc zachować sobie w Kodeksie karnym taki bat na dziennikarzy. Dlatego właśnie w kraju, gdzie niby mamy taki wielki konflikt polityczny, co do pewnych spraw panuje zgoda i panowie Zoll czy Rzepliński, Petru, Schetyna, Miller, a z drugiej Ziobro czy Kaczyński mogliby sobie śmiało rękę podać. Często, niestety, nie są to rzeczy dobre.