Przede wszystkim jednak uważam, że polskiemu dziennikarstwu należy się hiena, albo jakaś inna antynagroda, zbiorowa. Nie za to czym się ono zajmuje, a za to czym się zaczęło zajmować za późno, z musu i po łebkach. Dobrze było widać to po tym, jak wybuchła awantura wokoło zleceń branych przez syna Donalda Tuska od szefostwa podejrzanej firmy. Media prorządowe zabrały się z miejsca za obronę prześladowanego chłopaka. Synek premiera to w końcu nie jakaś Marta Kaczyńska, żeby się nad nią sadystycznie pastwić. Media prawicowe pozostały przy swoich rytualnych utyskiwaniach - oj zła Platforma, zły premier, zły, zły, a my prześladowani. A ja chciałbym, żebyś ktoś po tym Trójmieście pochodził, porozmawiał z ludźmi. Chciałbym dowiedzieć się, jak firma Amber Gold, przy tylu ostrzeżeniach mogła tak długo funkcjonować. Chciałbym też, kiedyś, kiedy pisano o aferze hazardowej, jak „chodził” Wrocław, o wszystkich powiązaniach pewnego biznesmana i kilku tamtejszych polityków. Podjęli taką próbę stołeczni dziennikarze. Nic dziwnego, bo lokalną prasę zarżnięto.
I dlatego hienę, czy coś podobnego, gdybym już koniecznie musiał, przyznałbym wydawcom. W Polsce nie brakowało osób, które mogły napisać takie teksty, ale po prostu zniechęcono je do dziennikarstwa i - co najważniejsze - zarżnięto media lokalne. Wydawnictwa posiadające media lokalne, nawet nie to, że boją się władzy, one po prostu jej się centralnie podlizują albo nie mają infrastruktury, by przeprowadzić sensowne śledztwo lokalne. I za to mają ode mnie, przeciwnika tej nagrody, moją własną prywatną hienę. Za to, że nie potrzebowały kryzysów, „śmierci prasy”, wrogów mediów, by je zniszczono, zniszczyły się one same.