Wiktor Świetlik

i

Autor: Piotr Piwowarski

Wiktor Świetlik: Jedność znowu mi nie wyszła

2012-11-15 3:00

Przed niedzielą zaapelowano z kilku stron, by nie brać udziału w żadnych demonstracjach w imię spokoju społecznego. Niestety, jak się do mnie zbyt usilnie apeluje, to zawsze robię na odwrót. Po drodze do centrum Warszawy zadzwonił do mnie znajomy, który z rodziną udał się na oficjalne obchody. Przyszli, bo jego dzieci uwielbiają koniki.

W pobliżu Krakowskiego Przedmieścia trochę koników jeździło, więc znajomy z rodziną ustawił się w tłumku czekającym na przejazd kawalerii. Jakież było szczęście dzieci, gdy zamiast konnicy przed zaskoczonym tłumkiem przemaszerowali prezydent Komorowski i szef MSZ w otoczeniu BOR-owców. Mnie niestety ta część obchodów nie była dana, gdyż przez most Poniatowskiego musiałem przedzierać się piechotą. Choć wokoło mostu nic się nie działo. Pod hotelem Forum spotkałem się z grupką znajomych, podobnych do mnie dziennikarskich szwendaczy. W pewnym momencie podszedł do nas człowiek z butelką piwa, ledwo stojący na nogach i proszący o papierosy. Wyglądał jak rasowy nacjonalista za sprawą łysiny i brudnej zniszczonej bluzy z napisem "Lonsdale". Papierosami podzielił się z kolegą. Kolega miał dredy i wyglądał na lewicowca i zapewne sępił papierosy i drobne od antyfaszystów. Jako człowiek spod Łodzi nie mogłem nie docenić biznesowej finezji dwuosobowego przedsięwzięcia.

Potem był autentycznie wzruszający przemarsz młodzieży w mundurach NSZ, przejazd motocykli, konie. A potem marsz, który zablokowała pokojowo nastawiona policja i wpuściła do niego pokojowo zamaskowanych prowokatorów. Pokojowi kibice w kapturach dali im pokojowy odpór, rozścielił się pokojowy gaz, popędziły pokojowe gumowe kule, poleciały pokojowe race i kamienie (a potem media do tej niewielkiej ruchawki zredukowały całą generalnie spokojną wielotysięczną demonstrację).

Wraz ze znajomymi opuściliśmy demonstrację i odnaleźliśmy jedną z niewielu czynnych w pobliżu knajp - była kompletnie pusta. Rozmawialiśmy o marszu, podziałach wśród Polaków, o głupocie i nienawiści. A potem zaczęliśmy rozmawiać o umowach śmieciowych i strasznie się pokłóciliśmy. Oni na koniec dowodzili, że jestem idiotą, ja miałem szczerą chęć dać im po łbie jakąś cegłówką. Wreszcie poszedłem sobie na drugi most, Łazienkowski, i tym razem - a jakże - zamknęli ten dla ruchu. Wracałem, klnąc władze miasta, policję, marsze i socjalistów wszelkiej maści. Na swoją obronę mam jedno - ani Dmowski, ani Piłsudski orędownikami usilnego jednania wszystkich Polaków wcale nie byli. I musieli zaakceptować, przynajmniej w 1918 roku, że w wolnej Polsce marsze i ludzie będą chodzić w różne strony, a czasem nawet brać się za czuby.