Wiktor Świetlik: Dzieckogodziny zamiast przedszkola

2011-08-18 16:20

Modne jest ostatnio słowo "deregulacja". Pierwszy etap deregulacji polega na tym, że się mówi, że się uprości prawo. Że nie będziemy tonęli w gąszczu przepisów, bo niespecjalnie nam on służy. Podobnie jak liczba i długość regulaminów kolejowych, a także liczba państwowych spółek, które obsługują kolej, niekoniecznie służy pasażerom (no, chyba że się jest akurat podróżującym członkiem zarządu którejś z tych spółek).

Drugi etap deregulacji polega na tym, że się tworzy specjalny urząd do spraw deregulacji albo komisję sejmową, można ją na przykład nazwać komisją "Przyjazne Państwo". W urzędzie bądź przy komisji zatrudnia się grono znajomych, tworzy dla niej nowe regulaminy i zajmuje się deregulacyjną regulacją, która oznacza piętrzenie nowych przepisów, norm, etatów i standardów. Potem następni tworzą nowy urząd, żeby usuwał skutki działania tego poprzedniego urzędu, piętrzą jeszcze więcej i tak dalej.

Filozof prawa Habermas pisał, że dzisiejsze społeczeństwa są "skolonizowane przez przepisy" - to nader łagodne porównanie. My jesteśmy zalewani przez kolejne fale produkowanego przez urzędników tsunami. W dodatku są oni, ci urzędnicy, nauczeni, że jeśli czegoś nie chcą powiedzieć otwarcie, a z reguły nie mówią niczego otwarcie, bo przecież są urzędnikami, to próbują to zagmatwać w przepisach.

Weźmy warszawskie przedszkola publiczne. Wczoraj odwiedziłem jedno z nich i zapoznałem się w praktyce z porywającymi skutkami działalności stołecznej administracji i warszawskiej rady miejskiej. Pani zajmująca się przedszkolnymi rachunkami miała na biurku opracowany przez siebie skomplikowany wykres, który raczej pasowałby do schematu reaktora jądrowego niż czegoś, czym zajmują się przedszkola. Jak się okazuje, urzędnicy i rajcy, by nie powiedzieć ludziom wprost, że muszą ściągać więcej kasy do budżetu miasta, żeby się pani prezydent mogła pochwalić nowymi inwestycjami, wykombinowali makiaweliczny plan.

Przedszkolanki można zmienić w buchalterki

Teraz opłata będzie zależała od tego, ile i w jakich godzinach dziecko będzie przebywać w przedszkolu. Jest trochę jak z prądem. Rano jest drożej, potem tanieje, potem trochę drożej, potem jeszcze bardziej drożeje.

Ale nie dość tego. Rodzic deklaruje pewną ilość czasu, którą jego dziecko będzie spędzało w przedszkolu, ale jak wiadomo - w praktyce różnie bywa. A więc panie przedszkolanki od teraz zajęte będą ręcznym wypełnianiem specjalnych dzienników, w których będą korygować dzieckogodziny przypadające na poszczególnych podopiecznych w teorii i praktyce. Potem to przeliczać i całość rozliczać z nic nierozumiejącymi, ale coraz więcej płacącymi rodzicami.

Problem można by jakoś tam rozwiązać poprzez montaż systemu kart zbliżeniowych, ale po co? W końcu chodzi o to, by miasto wyciągało, a nie dokładało, a przedszkolanki można spokojnie zmienić w buchalterki. Czegoś nowego się nauczą, a dzieci same też się będą ładnie bawić. Pomogą w obliczeniach. Po takiej szkole w przyszłości może wprowadzą jeszcze durniejsze przepisy.