Płot będzie miał trochę z muru berlińskiego, będzie na dziesięciolecia symbolem zniewolenia. I będzie miał trochę w sobie z ogrodzenia dzielącego Zachodni Brzeg Jordanu od Izraela. Będzie służył wmawianiu otępiałemu społeczeństwu, że wszyscy kodowcy to terroryści. To tylko część obaw, które jeszcze, oprócz tych wyrażonych do tej pory, wciąż można wyrazić w odniesieniu do ponurej instalacji odgradzającej gmach Sejmu od obywateli. Dzielącego popieraną przez garstkę frustratów pisowską jaczejkę od takich ulubieńców mas, jak Partia Razem.
Co prawda rozmowa o płocie zaczęła się kilka lat temu, za czasów, kiedy premierem był Donald Tusk, a marszałkiem Sejmu Ewa Kopacz. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego ogłosiła wówczas, że schwytała głośnego przestępcę Brunona Kwietnia, który przygotowywał wielki zamach na parlament. Historia wyglądała na ciut naciąganą, ale była. To wtedy zaczęto projektować ogrodzenie, który sprawi, że dowolny świr nie będzie mógł podejść pod same oszklone drzwi Sejmu, trochę wcześniej go zrewidują. No ale tamten płot miał mieć w sobie zapewne coś z chińskiego muru - odgradzać uszlachetnione elity od chamstwa. Tak było za Platformy, za PiS to symbol okupacji.
Osobiście nie mam zdania co do płotu, tak jak miałem bardzo krytyczne co do ograniczania obecności dziennikarzy w Sejmie przez marszałka. Myślę, że są ważniejsze sprawy. Ale kawałek betonowego muru by się jednak przydał. Kilka osób mogłoby terapeutycznie uderzyć się o niego w głowę.
Zobacz: Prof. Agnieszka Rothert: Opozycji zabrakło rewolucyjnej gorliwości