Kształt telewizyjnej debaty zależy nie tylko od zamysłu reżysera, scenografa i dziennikarzy występujących w roli moderatorów, lecz również od sztabów wyborczych, które muszą między sobą dojść do porozumienia odnośnie kolorystyki tła, kierunku padania światła i rozmieszczenia kandydatów względem siebie. Pokutuje u nas mit, że w Polsce wynikiem tych kompromisów główni bohaterowie prezentują się w wyjątkowo sztywnych gorsetach, a w krajach o dłuższej tradycji demokratycznej i większym dorobku medialnym odnośnie organizacji takich przedsięwzięć panuje wręcz wolnoamerykanka – politycy czują się w studio jak u siebie w domu, są na pełnym luzie. Nie, to nieprawda.
Z punktu widzenia osób stawiających przekazowi telewizyjnemu warunek bycia ciekawym przedstawieniem, atmosfera ostrożności może się wydawać nieciekawa – oczekują emocji, wręcz kłótni. Tymczasem my, dziennikarze prowadzący debatę, często przywołujemy do porządku polityków, gdy zaczynają wchodzić ze sobą w gwałtowną interakcję. Wszystko to jednak po to, aby debata różniła się od zwykłego publicystycznego programu z udziałem polityków, gdzie przekrzykiwanie się trwa od pierwszej do ostatniej minuty. Debata służy innemu celowi: ma przynieść widzom wiedzę nie o tym, jak szybko kandydat daje się wyprowadzić z równowagi, lecz co ma do powiedzenia – co ma do zaoferowania wyborcom.
Dziennikarka TVP, współgospodyni dwóch debat prezydenckich