Nie ma co się jednak pocieszać tarapatami innych, mamy własne. Podstawowe wyzwanie polega na tym: jak nie dopuścić do rozlania się epidemii, a jednocześnie w miarę normalnie funkcjonować. Kolejny lockdown to wzrost bezrobocia, upadek następnych firm, bieda zaglądająca w oczy wielu ludziom. W bardziej abstrakcyjnym wymiarze to spadek PKB. Do tego dopuścić nie można, bo wszak nie po to walczymy z koronawirusem, żeby mrzeć z głodu.
I znów tak naprawdę wszystko zależy od nas. Od naszej odpowiedzialności i zdrowego rozsądku. Każdy z nas musi wytyczyć sobie taką ścieżkę, żeby zarazem cieszyć się życiem, pracować i zarabiać, a jednocześnie minimalizować zagrożenie dla siebie i innych. To suma małych elementów i decyzji: czy wysłać do szkoły dziecko, które pokasłuje? Wsiąść do zatłoczonego autobusu? Przykleić się do innego kupującego w sklepie? Założyć maseczkę na poczcie?
Latem, po pierwszej fali epidemii, kiedy tragedia nie nastąpiła, a wirus został oswojony, daliśmy sobie zbyt wiele luzu. To było absolutnie zrozumiałe, choć nie nazbyt sensowne. Teraz kiedy liczba zakażonych rośnie w tak dramatycznym tempie, musimy sobie sami ściągnąć cugle. Owszem, można żądać od policji, by egzekwowała zasady „dystansu społecznego”, ale przecież nie o to chodzi, żebyśmy się z funkcjonariuszami szarpali i ganiali. Jesteśmy dorośli, mamy swój rozum, skorzystajmy z niego.