A wszystko to w imię dogmatów neoliberalizmu, które uznają wyższość interesów przedsiębiorców nad interesami pracowników. Choć to bzdura, powtarza się jak mantrę, że fala unosi nie tylko luksusowe jachty, ale także zwykłe łódki. Piewcy gospodarczego liberalizmu jakby zapomnieli o naukach swojego idola Adama Smitha, który pisał, że "interes przedsiębiorców (...) jest zawsze pod pewnym względem różny od interesu publicznego, a nawet mu przeciwny".
Dziś w interesie przedsiębiorców wkraczamy w kolejną fazę uelastyczniania rynku pracy, za którą odpowiada słynny Uber. Jak wiemy, to firma, która udostępnia aplikację - przynajmniej w założeniu - łączącą osoby potrzebujące transportu z kierowcami, którzy akurat mają chwilę czasu. W teorii staje się to formą dodatkowej pracy, dzięki której można sobie dorobić. Wystarczy komórka i wolny czas. Entuzjaści tego modelu pieją z zachwytu, że teraz każdy może być panem swojego czasu. Każdy może być wręcz przedsiębiorcą. Nic bardziej mylnego. To model korzystny wyłącznie dla dostarczyciela aplikacji, który praktycznie za nic czerpie zyski z pracy innych, nie ponosząc przy tym kosztów ich zatrudnienia. To idealne rozwiązanie dla chciwych biznesmenów, dla których praca jest najłatwiejszym do ograniczenia kosztem produkcji. Łatwo sobie wyobrazić, że uberyzacja przy cichym przyzwoleniu państwa wymknie się spod kontroli, podobnie jak stało się to w przypadku śmieciówek, a pracownicy staną się przypadkowymi wykonawcami przypadkowych zleceń, realizowanych w przypadkowym czasie. Tak wielkie osiągnięcie cywilizacyjne jak czas wolny stanie się luksusem, na który będzie stać naprawdę niewielu.
Dlatego zamiast zżymać się na taksówkarzy, którzy wczoraj po raz kolejny zaprotestowali przeciwko działalności Ubera, lepiej zrozumieć, że ich walka jest także Państwa walką.
Zobacz także: Marek Król komentuje: Widelcem w terrorystów