Po drugiej stronie też jednak nastąpiła ogromna inflacja języka. Zewsząd słychać, że PiS to partia totalitarna - w zależności od upodobań oskarżyciela komunistyczna lub faszystowska. Pewna diwa obozu antyPiS wezwała nawet do delegalizacji partii Kaczyńskiego, powołując się na artykuł Konstytucji RP, który zabrania istnienia partii o charakterze totalitarnym. PiS, owszem, ma na sumieniu łamanie demokratycznych standardów, ale wmawianie, że Polska Kaczyńskiego jest dyktaturą, to zwykła aberracja. Te wszystkie porównania obecnej sytuacji politycznej do okresu stanu wojennego lub Rosji Putina to obraza dla ludzi, którzy faktycznie cierpieli lub cierpią prześladowania.
Przede wszystkim jednak to pozbawianie nas języka, którym można by opisać rządy PiS, gdyby - załóżmy to czysto hipotetycznie na potrzeby tego tekstu - Kaczyńskiemu rzeczywiście zamarzył się totalitaryzm. Jego przeciwnicy, opisując jego politykę, już dawno wyciągnęli najcięższe polityczne działa, więc co wtedy? Porównają go ze Stalinem czy Hitlerem? Przecież już to zdążyli kilkukrotnie zrobić. Kiedy więc trzeba będzie trzeba bić na alarm, nie będzie jak. Totalitaryzm czy faszyzm straciły bowiem jakiekolwiek znaczenie. Kiedy ktoś zapragnie je w Polsce urzeczywistniać, nikt nie stanie mu na przeszkodzie.
Sytuacja jako żywo przypomina znaną ze szkoły bajkę Ezopa o pasterzu, który dla zgrywy wzywał swoich towarzyszy na pomoc, krzycząc, że wilk porywa mu owce. Kiedy wilk faktycznie po nie przyszedł, nikt mu nie pomógł, sądząc, że to kolejny głupi żart, i pasterz stracił swoje owce. Naprawdę nikt z opozycji tego nie pamięta?
Zobacz także: Stanisław Karczewski: Chciałbym wierzyć Piotrowiczowi