Wśród orędowników jego kandydatury nie byle jakie nazwiska: Radosław Sikorski i Donald Tusk. Ten pierwszy twierdzi, że „taki wojownik byłby atutem na liście całej opozycji”. Ten drugi widzi w nim „prawdziwy bat na faryzeuszy”. Gdyby jeszcze w 2006 r. ktoś powiedział, że prominentne postaci obozu liberalnego będą tak zachwalały Giertych, popukałbym się w czoło. Kto by bowiem wtedy pomyślał, że ten fundamentalista, czołowy endek RP, odpowiedzialny za odrodzenie się Młodzieży Wszechpolskiej, lider antyunijnej Ligii Polskich Rodzin, rzecznik obskurantyzmu, na którym psy wieszali wszyscy liberałowie, stanie się „naszym Romkiem”.
To doprawdy fascynująca podróż, którą odbył – od znienawidzonego narodowca do pieszczocha salonów. Przy czym w każdym szanującym się filmie czy powieści drogi podróż, którą odbywa bohater, prowadzi do jego przemiany. Roman Giertych, wnioskując po jego różnych wypowiedziach, nie zmienił się w ogóle. No może poza tym, że nie lubi PiS i Kaczyńskiego i w wielu mediach ze szwarccharakteru zmienił się we wziętego komentatora walczącego o Europę, konstytucję, wolność i demokrację.
Polityczny bagaż, który ze sobą jednak niesie, sprawia, że mało kto poza twardymi antykaczystami widzi w nim postać ze swojej bajki. Ile by nie skakał na antyrządowych marszach, ile by tam nie robił za głównego ich zapiewajłę, ile razy nie nazwałby PiS oszołomami, nie stanie się nagle wzorem dla tzw. Polski otwartej.
Nie wiem, jak bardzo trzeba być oderwanym od rzeczywistości, żeby uważać, że Giertych zdobędzie serca i dusze liberalnych wyborców. Dla większości z nich pozostaje groźnym radykałem, którego wizja Polski znacząco rozmija się z ich o niej wyobrażeniami. Nic też nie uczy zwolenników Giertycha bolesna lekcja sprzed czterech lat, kiedy ten startował jako kandydat niezależny w wyborach do Senatu z jednego z podwarszawskich okręgów. PO nie wystawiła tam kontrkandydata i poparła jego. Wygrał reprezentant PiS, choć ten okręg był dla Platformy do wzięcia. Oddała go jednak walkowerem.
Najwyraźniej instynktu samozachowawczego nie straciła jednak frakcja Grzegorza Schetyny, która podchodzi do Giertycha i jego możliwego startu z wyraźną rezerwą. Wiedzą, że byłby on dla nich obciążeniem, a nie atutem. Byłby dowodem na brak wiarygodności – bo w końcu w jaki sposób wytłumaczyć, że dawny eurosceptyk i zadeklarowany homofob na listach PO i z jej poparciem świadczy o europejskości liberałów? Jego start byłby po prostu widowiskowym samobójem. A ich limit Platforma już chyba dawno temu wyczerpała.