Poziom merytoryczny ich starcia pozostawia jednak na razie wiele do życzenia. Główną osią sporu okazuje się bowiem "warszawskość" kandydata PiS, który, jak wiadomo, pochodzi z Opola i w stolicy mieszka od niedawna.
Czy to zarzut? Chyba tylko dla nabzdyczonych zwolenników czystości pochodzenia, czegoś, co nazwać można wielkomiejskim rasizmem. Pachnie to trochę żywcem wyjętym z lat 90. uniowolnościowym pitu-pitu o tym, kto jest godzien nami rządzić, a kto nie. Czas chyba najwyższy, żeby się z tego wyleczyć. Tego typu narracja już nieraz dowiodła swojej kontrskuteczności. Z punktu widzenia PO jest zresztą wodą na młyn kampanii Jakiego.
W mieście, w którym niemal wszyscy mieszkańcy to ludność napływowa, a warszawiaków z dziada pradziada jest tyle, co na lekarstwo, granie kartą słoika to samobójcza strategia, zwyczajnie obrażająca ludzi. W PO naprawdę tego nie rozumieją? Sam Jaki trzeźwo na to zareagował, stwierdzając, że "wszyscy ludzie, którzy związali swoje losy ze stolicą, mają prawo nazywać się warszawiakami". Plus dla niego. Zresztą Jaki ma na tyle obciążoną hipotekę, że jego konkurenci nie muszą obrażać mieszkańców stolicy, żeby mieć powód do ataku. Tyle że najwyraźniej bakcyl elitaryzmu w Platformie jest nieuleczalny.