Nikogo to odejście nie dziwi, choć w przypadku polityka i dorosłego człowieka chyba powinno. Petru zachował się jak rozkapryszone dziecko, któremu ktoś zabrał grabki, a on obrażony uciekł do innej piaskownicy. Dziś przekonuje, że "Nowoczesna była jedynym progresywnym ugrupowaniem w Sejmie. Takim, które idzie pod prąd. W moim przekonaniu przestała być taką partią". Ale jeśli ktoś odpowiada za to, że założone przez niego ugrupowanie przestało być dynamiczną formacją opozycyjną, to wyłącznie sam Petru.
Przypomnijmy, że jeszcze w grudniu 2016 r. Nowoczesna w sondażach zajmowała drugie miejsce za PiS, dystansując pogrążoną w marazmie Platformę Obywatelską. I zapowiadało się, że to ona przejmie rolę głównej partii opozycyjnej. W czasie trwającego wtedy kryzysu sejmowego Petru kreował się wręcz na lidera opozycji i niektórzy byli nawet skłonni go za niego uznać.
Potem jednak przyszła słynna wycieczka na Maderę z partyjną koleżanką, która jego kosztowała utratę twarzy, a Nowoczesną wiarygodności i poparcia. Ta widowiskowa próba politycznego samobójstwa do dziś odbija się tej partii czkawką, a kres jej istnienia jako samodzielnego bytu politycznego jest chyba bliski. I co? I Ryszard Petru, niczym kapitan Schettino (o ironio!), nie dość, że z powodu swoich słabości do pięknych kobiet wprowadził statek Nowoczesnej na skały, to jeszcze jako pierwszy ucieka z pokładu. Wsiada na "rubikonia" i rusza ku zachodzącemu księżycowi.
Dokąd doprowadzi go ta droga? Coś mi mówi, że i on, i jego secesjonistki, i arcywróg z Nowoczesnej spotkają się za jakiś czas pod szyldem PO. Bo co im pozostaje? Na półtora roku przed wyborami parlamentarnymi widać wyraźnie, że jest tylko jedno miejsce dla partii liberalnej. I to miejsce okupuje Platforma. Poza nią dla politycznych liberałów nie ma zbawienia.