"Super Express": - Na ulicach 110 miast pojawili się przeciwnicy proponowanych przez rząd zmian w wymiarze sprawiedliwości. Opozycja już chwali się, że mamy do czynienia z buntem społecznym przeciwko władzy. Czy rzeczywiście można tak to określić?
Henryk Domański: - Bunt przeciwko władzy musiałby mieć charakter podważający cały system polityczny w Polsce delegitymizować obecną władzę. O buncie moglibyśmy mówić, gdyby w największych miastach wzięła w demonstracjach udział przeważająca liczba ludności, w tym także przedstawiciele młodego pokolenia. I za takim ostrym protestem stałaby przeważająca część społeczeństwa. Tu czegoś takiego nie ma.
- Jednak o ile w pierwszych dniach mieliśmy do czynienia z protestem w zasadzie wyłącznie aktywistów KOD czy działaczy partii opozycyjnych, tak teraz na ulicach pojawili się zwykli obywatele.
- Ale jeżeli możemy mówić o buncie, to nie o sprzeciwie społeczeństwa przeciwko władzy, ale co najwyżej proteście pewnych grup społecznych. Głównie chodzi o krytyczne wobec zmian w wymiarze sprawiedliwości środowiska intelektualne, na co dzień zainteresowane polityką. One oczywiście mają znaczny wpływ na świadomość społeczną, więc ich sprzeciwu nie można lekceważyć. Jednak bunt to na pewno nie jest. By o nim mówić, społeczeństwo musiałoby masowo wyjść na ulice, może nie robić strajku, ale stawiać barykady, władza musiałaby się bać i w pewnych kwestiach ustępować. Tu o strachu i ustępstwach nie ma mowy z prostej przyczyny - poparcie dla partii rządzącej wciąż jest stabilne, a jeśli chodzi o zmiany w wymiarze sprawiedliwości - fakt, mają one wielu przeciwników, ale ogromna część Polaków je popiera. Protesty mają znaczenie wizerunkowe - jak nas przez ich pryzmat postrzegają nasi partnerzy zagraniczni, Stany Zjednoczone, przede wszystkim Komisja Europejska. I to rządzący powinni mieć na uwadze.
- Opozycja chwali się, że wreszcie w jej protestach biorą udział obywatele niezwiązani z polityką. Jednak publikowane sondaże wciąż wskazują na słabe notowania PO i Nowoczesnej, przewagę PiS. Czy oznacza to, że partie opozycyjne nie potrafiły wykorzystać swojej szansy, czy też te demonstracje w jakikolwiek sposób przyczynią się do zmian sympatii Polaków?
- Po pierwsze, większość Polaków nie bardzo rozumie działanie systemu prawnego, a ich stosunek do reformy wymiaru sprawiedliwości jest zazwyczaj tożsamy z sympatią bądź niechęcią do obecnego rządu. Zmiany w sądownictwie to zupełnie inna sprawa niż słynne 27:1, gdzie wszyscy Polacy wiedzieli, że świat na nas patrzy, a poparcie dla partii rządzącej poszybowało w dół. Po drugie, do wyborów jest jeszcze bardzo daleko, najbliższe, samorządowe za ponad rok, więc tym bardziej nie możemy mówić o wpływie protestów na wybory. Gdyby to powtarzało się co jakiś czas, to owszem, mogłoby mieć znaczenie. Jednak niewiele na to wskazuje. Rząd PiS wszystko, co chciał osiągnąć, już osiągnął, nie wiemy nic, by w kolejnych miesiącach planował coś kontrowersyjnego.
- Niektórzy porównują to, co się dzieje, do czarnych protestów z ubiegłego roku. Czy opozycja będzie teraz po prostu nastawiać się na antyklerykalną, liberalno-lewicową część społeczeństwa?
- Słabość opozycji rozumianej jako partie polityczne jest tu dość oczywista. Czasem wydaje się, że partiom opozycyjnym działania PiS są na rękę, bo mogą protestować. Jeżeli liderzy tych ugrupowań liczą jednak, że Polacy masowo wyjdą na ulice, są w błędzie.