Andrzej Gwiazda: Władze PRL musiały zmięknąć pod naciskiem strajkujących

2010-11-12 16:00

30. rocznicę rejestracji Solidarności wspomina jeden z jej twórców, Andrzej Gwiazda

"Super Express": - 10 listopada minęła 30. rocznica rejestracji Solidarności. Czy przed laty postrzegano to jako sukces, spełnienie tego, o co walczono w strajku, czy też jako pierwszy z wielu kolejnych kroków?

Andrzej Gwiazda: - W 1980 roku uważaliśmy jeszcze, że Solidarność nie może być celem, ale narzędziem do osiągania kolejnych celów. Robotnicy mieli zresztą świadomość tego, co jest najważniejsze. Podczas strajku rozmawiałem z jednym z nich, starszym już człowiekiem, który podkreślał, że istotne jest "pisanie prawdy w gazetach" i wolne związki zawodowe. Reszta przyjdzie sama.

- W mediach wspomina się strajk sierpniowy, porozumienia gdańskie. Ale rejestracja nie okazała się wcale formalnością.

- Rejestracja została wręcz wymuszona na władzach przez groźbę ogólnopolskiego strajku rotacyjnego. Miały być dwudniowe strajki jednego, dwóch regionów, kiedy kończyli jedni, strajk zaczynali inni. Dla strajkujących było to łatwe, dla społeczeństwa niezbyt uciążliwe. Ale dla rządzących było dramatem, bo paraliżowało kraj, mogło toczyć się w nieskończoność. PZPR obawiała się rejestracji związku. Był nawet kilkusetosobowy zespół psychologów społecznych przy Komitecie Centralnym partii, który uważał, że fala rewolucyjna opadnie już po miesiącu od strajków sierpniowych. Wówczas odpowiedzieliśmy 4-godzinnym strajkiem generalnym. Skorygowali to zatem na 3 miesiące. I wówczas był właśnie konflikt o rejestrację związku. Pokazuje to stosunek polskich bolszewików z PZPR do umów, które sami podpisywali.

- Podczas rejestracji okazało się, że Solidarności dopisano do statutu rzeczy, których w nim nie było.

- Była prowokacyjna zmiana w wykonaniu sędziego Kościelniaka. Na to niespodziewanie związek odpowiedział pełną mobilizacją. I władze musiały się wycofać.

- Mówi pan, że nieoczekiwanie?

- Też byłem w kierownictwie Solidarności, ale od samego początku były tam dwie opcje. Ta, która była bliższa mi, i ta, powiedzmy delikatnie, "ugodowa". Sprawa dotarła do Sądu Najwyższego, który odczytał już uzgodnioną z nami wersję, nie zmieniając nawet przecinka. Ostatnie dni przed rejestracją spędziłem, negocjując zresztą z władzami ostateczną wersję. Były, niestety, także ustępstwa, jak zachowanie w aneksie kierowniczej roli partii w państwie. Władzom szalenie zależało na tym wymienieniu partii w aneksie, choć i tak miały to nawet wpisane do Konstytucji PRL. Nawet z tego względu było to mało groźne. Niebezpieczeństwo tkwiło w tym, że sąd przedstawi jakieś nieprawdziwe uzasadnienie polityczne, mające konsekwencje dla kolejnych związków.

- Jakich kolejnych związków?

- Patrzyłem na tendencje w Solidarności dość trzeźwo i widziałem, że pojawi się chęć rejestracji innych organizacji. Chęć także wynikająca z podziałów.

- Te podziały dają o sobie znać przy każdej z rocznic, ale pomimo 30 lat rzutują też na dzisiejsze życie polityczne.

- Bo te podziały były zawsze żywe. Mówi się o dwóch Solidarnościach. Bo było nawet więcej. Przecież Solidarność z 1980 roku i ta pod wodzą Wałęsy z 1989 roku to nie tyle różne, co dwa przeciwstawne kierunki! Później bywało już różnie. Pamiętam, jak w więzieniu na Białołęce Jacek Kuroń podczas zajęć świetlicowych z jego grupą podkreślał, że w Polsce wygra politycznie ten, kto przechwyci Solidarność. Nazwę, legendę, bo przecież nie strukturę. I to po 1989 roku okazało się prawdą. Nie podobało mi się to, ale w latach 80. miałem jeszcze zbyt dużą wiarę w siłę członków Solidarności. Zresztą niebezpodstawnie. Ludzie nosili wówczas Wałęsę na rękach. I to nie Wałęsa decydował wówczas o posunięciach związku, ale ci ludzie, którzy go nieśli. Nie chodził na własnych nogach, nie mówiąc o własnej głowie. Robił to, czego chcieli ludzie. Po 1984 roku już nie miał tego kto od niego żądać. Stan wojenny rozbił komunikację społeczeństwa.

- Dzisiejszy podział w polityce, z grubsza na PO i PiS, przedstawia się jako kłótnię w rodzinie. Po obu stronach mamy postaci i sympatyków ważnych w czasie powstania Solidarności.

- Przedstawia się to jako konflikt personalny. Kaczyński nie znosi Tuska, a Tusk Kaczyńskiego. W polityce tak nie bywa, takie personalne waśnie zawsze są wtórne. W polityce zawsze są jakieś podstawy programowe, spojrzenia na świat. Pamiętam, że w latach 80. kłótnię między mną a Wałęsą przedstawiano też jako sprawę niemal osobistą, że się nie znosimy. Że zazdroszczę mu popularności. Ale podłoże konfliktu polegało na innym spojrzeniu na rzeczywistość, drogę Solidarności. Czego ja miałem Wałęsie zazdrościć? Charakteru, który kazał mu pójść na współpracę z bezpieką? Dzisiejszy konflikt to kalka tamtej sytuacji. Mówi się, że Kaczyński i Tusk się nie znoszą, kłócą. Ale kłócą się o coś. Kaczyński moim zdaniem broni interesu Polski i jest w tym wiarygodny i zdecydowany.

Andrzej Gwiazda

Współzałożyciel Solidarności i członek jej władz