Do potwornego ataku na szpital położniczy w ukraińskim Mariupolu doszło 9 marca. Świat obiegły fotografie ciężarnych pacjentek wyprowadzanych przez personel i tych, uciekających z bombardowanej lecznicy o własnych siłach. To właśnie z tego ataku pochodzi zdjęcie kobiety wynoszonej przez gruzy na noszach - ona niestety zmarła. Inna, Marianna Wyszemirska, sfotografowana w czasie ewakuacji przez reportera AP, przeżyła i urodziła zdrową córeczkę. Niedługo później przepadła - jak większość pacjentów i personelu tego szpitala. Pod koniec marca mariupolska rada miejska poinformowała, że większość z nich została pod przymusem wywieziona do Rosji. "Obywatelom Ukrainy odbierane są dokumenty tożsamości i odsyła się ich do tzw. obozów filtracyjnych" - pisali jej przedstawiciele. Wyszemirska odnalazła się kilka dni temu. W sieci pojawił się wywiad, jakiego udzieliła propagandowej rosyjskiej telewizji. Ukrainka mówi w nim, że... nie było żadnego nalotu na szpital, a lecznica owszem, była zajęta przez żołnierzy, tyle że ukraińskich.
Kobieta opowiada co prawda, że słyszała dwa wybuchy, ale bombardowania nie było, a jej rany - widoczne na zdjęciach - były powierzchowne i spowodowane uderzeniem odłamkiem szkła. Mówi także, że ukraińscy żołnierze zabierali pacjentkom szpitala posiłki oraz że nie wyraziła zgody na to, by reporter AP robił jej zdjęcia. Ten twierdzi zupełnie coś innego. Dodatkowo na potwierdzenie tego, że do nalotu na szpital w Mariupolu doszło, jest mnóstwo materiałów: filmowych i zdjęciowych. Dlaczego więc Wyszemirska twierdzi, że było inaczej?
Polityczni komentatorzy nie mają złudzeń: widać, że wywiad z kobietą jest wielokrotnie przycinany i montowany, a także, że Wyszemirska może być przez Rosjan zastraszana i szantażowana. Reportażysta i dziennikarz Witold Szabłowski skomentował całą sytuację na swoim koncie na Facebooku. "(...) Chciałbym wszystkim przypomnieć schwytanie Romana Protasiewicza, białoruskiego dziennikarza, dla którego służby Łukaszenki uprowadziły lecący z Grecji samolot. Przypomnieć, jakie głupstwa opowiadał Protasiewicz w reżimowej telewizji, kiedy musiał walczyć o życie swoje i swojej dziewczyny. Bierzmy w takich sytuacjach poprawkę na to, że ludzie z Mariupola chcą żyć. Marianna Wyszemirskaja, jej mąż i ich córeczka, też (...)".