24 lutego Rosja zaatakowała niepodległą Ukrainę. W ciągu następnych tygodni miliony osób wyjechało z ogarniętego wojną kraju. Część z nich ruszyła do Polski. Wyjeżdżały przede wszystkim kobiety z dziećmi, a co za tym idzie, pojawiła się potrzeba edukacji najmłodszych uchodźców. Polskie szkoły stanęły przed trudnym wyzwaniem. Wyzwaniem albo jak inni mówią - szansą.
- Po 24 lutego, kiedy oglądaliśmy w telewizji obrazki z wybuchu wojny, rozpoczęły się zapisy do szkoły. Na holu było bardzo dużo osób. Często to były matki z dziećmi, ale też byli to opiekunowie, gdy mama i tata pozostali po stronie ukraińskiej. Czasem też przyjeżdżali pracodawcy, którzy organizowali miejsce pobytu dla kobiet - tłumaczyła mi pani dyrektor Sławomira Kryńska (62 l.).
Jak przyznała dyrektor, czuła się trochę przytłoczona nową sytuacją. - To było trudne do przeżycia, gdy słuchało się tych ludzi, widziało płacz kobiet, matek, widziało się zagubione dzieci i młodzież - opowiadała. Szkoła jednak sprostała zadaniu. - Bardzo się mobilizowałyśmy. Starałyśmy się być profesjonalne, załatwiać sprawy szybko i pomóc tym ludziom. Starałyśmy się nie rozmawiać. Do tej pory nie znam historii wielu osób, bo wiem, że trudno im opowiadać o swoich przeżyciach - wskazała dyrektor.
ZOBACZ TAKŻE: Białoruś szykuje się na wojnę? Generał grozi Polsce: "Zniszczenia, śmierć, eksplozje"
Dla Sławomiry Kryńskiej liczy się przede wszystkim praca.
- Praca nas uczłowiecza. Możemy w niej zapomnieć, nie czekać i patrzeć do przodu - tłumaczyła. - Ważne jest to, żeby zaopiekować się dziećmi, dać im edukację i widzieć ważność tego co się robi, bo dawać oświatę, czyli naukę, wyposażać ich w umiejętności, wiedzę, to jest najcenniejsze w tej chwili dla młodych ludzi i nauczycieli. Dla mnie to też jest takie satysfakcjonujące, że pomagam, daję wartość ponadczasową - mówiła dyrektor.
Z kolei Iryna Kazan widzi w edukacji nie tylko ponadczasową wartość, ale i sposób na pomoc ojczyźnie.
- Mam zajęcia w klasach przygotowawczych. Tam wszystkie dzieci są z Ukrainy. Zwracam im uwagę na to, że są z jednego państwa, muszą być tutaj razem, trzymać się ze sobą, Mówię im: musimy tu trzymać twardy tył, żeby tam, na froncie oni wiedzieli, że mają za co walczyć i żeby tam na froncie byli spokojni, że tutaj jest wszystko okej, uczymy się, pomagamy. Bo dzieci jak mogą pomóc? Uczyć się. Jeżeli chcemy pomóc, a chcemy, bo to jest nasza ojczyzna, to musimy się uczyć i musimy pomagać w taki sposób - zwróciła uwagę tłumaczka.
Iryna stara się w całej tej sytuacji szukać pozytywów. Jak mi powiedziała - lekcje, na które razem uczęszczają ukraińskie i polskie dzieci, są wyjątkowe. W Ukrainie uczyła historii, więc teraz wykorzystuje swoją wiedzę. - Mogę podpowiedzieć nauczycielom, jakieś tematy ze strony ukraińskiej, żeby było dzieciom łatwiej, ciekawiej. To są tematy dyskusyjne - żebyśmy mogli zobaczyć, jak o tym mówią w Polsce, a jak w Ukrainie. To bardzo ważne doświadczenie. Akcentuje uwagę dzieciom, że mają taką szansę zdobyć to doświadczenie i trzeba traktować to pozytywnie - mówiła Iryna.
Z jednej strony integracja, z drugiej czarne rysunki
Jak wskazują tłumaczki, do konfliktów nie dochodzi. Jest za to chęć integracji. A to ktoś zapyta o wodę, a to komuś spadnie plecak i trzeba go podnieść. - Zauważyłam, że starsze dzieci chcą się zapoznać. Przychodzą chłopcy i się pytają: a co znaczy słowo piękna? - śmieje się tłumaczka. - Na przerwach widzę, że czekają pod salą i zapoznają się - jak masz na imię, a jak to będzie, a jakie słowo macie trudne do wymówienia. I chłopcy się śmieją: polunytsya (truskawka) - opowiada mi Iryna.
- Na przerwach dzieci próbują zagadywać. Podchodzą i patrzą, co w tej komórce oglądasz, w jaką grę grasz. Starają się współpracować - zgadza się Halina Czapla. Zauważa jednak, że bariera językowa stanowi duży problem, szczególnie na lekcjach - nawet jeśli ukraińskie dzieci rozumieją, co mówi nauczycielka, nie potrafią lub krępują się pisać i mówić po polsku. Komunikacja idzie jednak do przodu i z każdym dniem jest coraz łatwiej. - Oni przychodzą pierwszego dnia i robią wielkie oczy, że nic nie rozumieją. Ale dzień, dwa, trzy, krok za krokiem i powoli zaczynają - mówiła Maryna Sira.
Wojna odcisnęła jednak swoje piętno. Większość dzieci ma za sobą traumatyczne wspomnienia - pamiętają spadające bomby, tłok w pociągu ewakuacyjnym, czołgi na ulicach. Część z nich wciąż ma alarmy na swoich telefonach, a na hałas reagują strachem. Początkowo o tym wszystkim rozmawiały ze sobą i z nauczycielami, teraz jednak przede wszystkim opowiadają swoje historie przez rysunki.
- Małe dzieci jeszcze coś opowiadają i po prostu to wszystko z siebie wyrzucają, ale starsze nie. One przeważnie rysują. Trzeba umieć po tych rysunkach czytać, co czują. Tu dziecko może się śmiać, a rysunki są takie, że patrzyłam głową do góry, żeby dzieci nie widziały, że już łzy się gromadzą. Dziewczynka rysowała szeroką drogę, budynki, wszystko ołówkiem, takie czarne tonowanie tego wszystkiego, tam gdzie mieszkała. Wszystko będzie okej, pomyślałam, z tym dzieckiem, bo było trochę niebieskiego. Niebo było niebieskie - mówiła mi Halina i podkreśliła: dzieci mają wiarę, nadzieję, że to wszystko się skończy i będzie lepiej.
Autor: Joanna Twardowska