Obserwując polską debatę publiczną, mam wrażenie, że wielu jej uczestników tę chorobę już przeszło. W związku z tym, że "polityczna śmiertelność" w Polsce jest dość nikła (jak ktoś już do parlamentu się wdrapie, to trudno go stamtąd wykurzyć), pozostała tylko druga konsekwencja tyfusu.
Polscy politycy nigdy nie należeli do mistrzów słowa. Bywały jednak w parlamencie albo mediach polemiki, które jakoś tam zapadły w pamięć. Mogły się podobać. Bywali politycy, którzy lubili barwne porównania. I w żadnym z nich nie musieli bredzić o "faszyzmie" albo "zdradzie"! "Faszyzm" i "zdrada" są stosunkowo świeże. Prawdziwy wysyp mamy dopiero od dwóch lat.
Obóz Poczucia Wyższości Intelektualnej okłada się dziś maczugami z Obozem Poczucia Wyższości Moralnej. I obu stronom przez myśl nie przejdzie, że jest dość spore grono, które niespecjalnie daje się do tych prostackich, faszystowsko-zdradzieckich porównań okroić.
Podkreślę, że piszę to jako zdecydowany zwolennik używania wulgaryzmów w literaturze i publicystyce. Piszę to także jako zwolennik daleko idącej wolności słowa, która właściwie dopuszcza porównywanie wszystkich ze wszystkim. Nawet z hitlerowcami. Byle tylko miało to jakikolwiek sens, siłę polemiczną i uzasadnienie. Uważam też, że za słowo, nawet obraźliwe i skandaliczne, bynajmniej nie powinno się trafiać za kratki. To barbarzyństwo i należy ubolewać, że wciąż zdarza się w krajach Unii Europejskiej. Na mocy przepisów, które istnieją także w Polsce.
Sytuacja, w której posłowie i dyplomaci rzucają się na rysunki bądź fotomontaże Tuska i Kaczyńskiego w mundurach ze swastyką z podnieceniem nastolatka widzącego pierwszy raz zdjęcie tzw. gołej baby, nie powinna nieść konsekwencji karnych. Powinna żenować. Żenować głównie partyjnych liderów, którzy polityków o tym poziomie polemicznego polotu powinni zrzucać z sań, szczuć psami i trzymać z daleka od swoich list wyborczych.
Tylko dlaczego mam pewność, że wcale się nie pozbędą?