Kiedy jednak w podobne tony uderzają ci, którzy PiS mają za groźnych świrów, dopiero robi się groteskowo. Mamy oto w Polsce całkiem sporą grupę spadkobierców etosu nieboszczki Unii Wolności, która sama siebie widzi jako bardziej racjonalną część społeczeństwa. Tę, która w czasach politycznego szaleństwa kreuje się na obrońców zdrowego rozsądku, ale to szaleństwo udziela się także owej grupie. Czym jeśli nie inflacją racjonalizmu nazwać bowiem ostatnie enuncjacje Mateusza Kijowskiego i Joanny Schmidt (ta od Ryszarda Petru), którzy źródła swoich problemów politycznych i wizerunkowych widzą w "zorganizowanej akcji", "skoordynowanym ataku" na siebie i swoje środowiska? Sprzysięgły się przeciwko nim jak nie służby (Kijowski), to media (Schmidt). Oboje uważają się bowiem za zagrożenie dla władzy i ta próbuje ich zniszczyć wszelkimi dostępnymi środkami. Normalnie, spisek goni spisek.
Jakby nie potrafili zrozumieć, że praprzyczyną ich problemów jest ich własna głupota, a nie intrygi rządzących. Nikt przecież nie kazał Kijowskiemu zrobić sobie z KOD geszeftu, a pani Schmidt narażać się na podejrzenia o związek z kolegą partyjnym. Gdyby koncertowo się nie podłożyli, nawet najsprawniejsze służby nic by na nich nie miały.
O ile PiS teoriami spiskowymi gra bardzo cynicznie i poza największymi radykałami tej partii nikt w nie nie wierzy, to mam wrażenie, że i Kijowski, i Schmidt są głęboko przekonani, że stali się ofiarami knowań władzy. Kiedy bowiem człowiek traci kontrolę nad swoim życiem (a oboje niewątpliwie ją stracili), budzą się demony teorii spiskowych. Okresy niepokojów i strachu każą sobie jakoś wyjaśnić swoją skomplikowaną sytuację, a desperacja prowadzi do zaćmienia umysłu. Nawet tak światłych i racjonalnych ludzi jak pogrobowcy Unii Wolności