Można to oczywiście łagodzić odpowiednią polityką państwa, która te okoliczności by przezwyciężała, ale to w Polsce jakoś nigdy nie działało. Wchodząc w dorosłość, albo odbijamy od ściany układów i zaczynamy od zera, albo liczymy, że pomogą tata, ciocia lub kolega. Jeśli nie są na jakiejś eksponowanej pozycji, trudno myśleć o wielkiej karierze i wielkich pieniądzach.
Co innego, kiedy rodzice są milionerami. Albo politykami. Niedawno czytałem wzruszający tekst o Sebastianie Kulczyku, który drogę na szczyt zaczynał od roznoszenia ulotek dla firmy ojca, a dziś jest miliarderem. Ale jeśli ojciec był najbogatszym człowiekiem w Polsce, trudno, żeby i on nim nie został. To a propos bogaczy. A teraz o politykach.
Właśnie dowiedzieliśmy się, że 29-letni syn Mariusza Kamińskiego – wiceprezesa PiS i koordynatora służb specjalnych – zdobył intratną posadę w Banku Światowym. Sam zainteresowany jest przekonany, że miał odpowiednie kompetencje, żeby tam trafić. Podobnie uważa dumny tata. A koledzy z PiS podkreślają, że nikt mu tej synekury nie załatwił, choć według portalu tvn24.pl miał za tym stać szef NBP – to on bowiem rekomenduje przedstawicieli naszego kraju w tej instytucji.
Rzeczniczka rządu Joanna Kopcińska przekonuje, że nie jest tak, że dzieci polityków mają „cokolwiek ułatwiane”. „Nasze dzieci są młode, zdolne, wykształcone, znają języki i dokonują własnych wyborów życiowych. Naprawdę nie potrzebują do tego mamy albo taty”. Dość komiczne tłumaczenie, zwłaszcza kiedy „rynek” weryfikuje tę złotą pisowską młodzież. W niedawnych wyborach synowie wojewody mazowieckiego Zdzisława Sipiery i ministra Krzysztofa Tchórzewskiego z kretesem przepadli w wyborach samorządowych. Ludzie w ich zdolności nie uwierzyli. Syn Mariusza Kamińskiego takiej weryfikacji przechodzić nie musiał. Nie on zresztą pierwszy w długich dziejach nepotyzmu w III RP.
Pamiętamy przecież, że za czasów PO córka Jacka Rostowskiego, szychy w ówczesnym rządzie, dostała pracę w MSZ. Co najzabawniejsze, pan Rostowski jest dziś pierwszym, który ciska kamieniami w Kamińskiego juniora. Podobnie jak Radosław Sikorski, który córkę kolegi z rządu wtedy zatrudnił. Na tym nie koniec hipokryzji, bo dziś PiS mówi to samo, co wtedy Platforma: przecież nasze dzieci muszą gdzieś pracować.
Owszem, muszą, ale nie na fuchach, których obsada zależy od decyzji politycznych. To bowiem wyraźny konflikt interesów i nepotyzm w czystej postaci. Państwo to nie prywatny folwark akurat rządzącej ekipy, a politycy nie są wybierani, by robić za biuro pośrednictwa pracy dla swoich rodzin, ale po to, by – jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi – służyć społeczeństwu. Kiedy dziecko zwykłego Kowalskiego może co najwyżej zostać trybikiem w jakiejś korporacji, a dziedzic ministra czy posła zarobić krocie na intratnych posadach w tej czy innej instytucji, czy spółce Skarbu Państwa, coś tu wyraźnie nie gra. To nie społeczeństwo równych szans, ale ordynarna oligarchia.