Rosja lubi powoływać się na różne traktaty, deklaracje czy umowy międzynarodowe, kiedy jest jej to wygodne. Kiedy jednak stanowią one przeszkodę dla realizacji jej polityki, udaje, że straciły one moc. Przykładów daleko nie trzeba szukać. Weźmy choćby słynną deklarację budapesztańską z 1994 roku, wedle której Rosja razem z Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi miały gwarantować integralność terytorialną Ukrainy w zamian za zrzeczenie się przez nią spadku po ZSRR w postaci ogromnego arsenału nuklearnego. Putin i jego zausznicy zaraz po zwycięstwie rewolucji na Majdanie po prostu uznali, że Ukraina nie jest już państwem i deklaracja budapesztańska nie obowiązuje. A jeśli tak, to można śmiało przyłączyć Krym do Federacji Rosyjskiej.
Teraz jednak, gdy Rosja dokonała rozbioru Ukrainy i ostrzy sobie inne na kolejne jej ziemie, NATO zreflektowało się, że jednak ma jeszcze jakiś cel, niż jedynie nobliwie czekać na swój koniec. Putinowska awantura wielu ludziom na Zachodzie uświadomiła, że jedynym narzędziem, które może wystraszyć Kreml przed rajdem na zachód jest prężnie działający sojusz wojskowy. Nie brakuje głosów (głównie w USA, ale także odchodzącego szefa Sojuszu), że NATO powinno zwiększyć swoją obecność w Europie Wschodniej.
Co było do przewidzenia, od razu zaniepokoiła się Rosja, której kiedyś obiecywano, że natowskie wojska nie będą masowo stacjonować w byłych krajach Układu Warszawskiego. Wyciąga więc kartę deklaracji rzymskiej, która w 2002 roku stworzyła Radę NATO-Rosja, regulującej partnerskie relacje z zachodnim sojuszem wojskowym. Chce, by przestrzegano jej postanowień. Jednak wobec swobodnego interpretowania zapisów innych traktatów przez Rosję i faktu, że współpraca w ramach Rady nie tylko wobec kryzysu ukraińskiego była zawieszana, nie ma się co oglądać na Moskwę i jej pretensje. W interesie NATO jest silna wschodnia flanka, nawet jeśli wywołuje to histerię na Kremlu. Putin nie będzie miał skrupułów, żeby działać we własnym interesie. Tych skrupułów nie powinno zabraknąć także NATO.