Tomasz Walczak

i

Autor: Artur Hojny

Tomasz Walczak: Za siedem lat będziemy zarabiać jak na Zachodzie?

2014-04-09 0:31

Premier jeszcze niedawno zapowiadał, że w 2022 roku Polska będzie jedną z dwudziestu najbogatszych gospodarek świata. Optymizm premiera średnio przyjął się wśród ludzi, bo co niby z tego przeciętny Polak skorzysta? Teraz na początek następnej dekady premier Donald Tusk wieszczy nam zrównanie średnich zarobków w Polsce ze średnią europejską.

To już przemawia do wyobraźni, choć nie wiadomo do końca, czy miał na myśli średnią płacę dla Unii czy całej Europy. Bo to by była zasadnicza różnica. Załóżmy jednak, że chodzi o średnią unijną, bo ta jest znacznie wyższa. Jakiś czas temu wynosiła ponad 14 tys. zł miesięcznie wobec niecałych 4 tys. w Polsce. Różnica porażająca i zastanawia, skąd ten optymizm premiera, że w ciągu 7-9 lat ją zniwelujemy. Pamiętam, że ekonomiści wieszczyli, że proces zrównywania polskich pensji do średniej unijnej potrwa jakieś 65 lat, a więc zajmie życie całego pokolenia.

Zresztą czas to jedno, a inna sprawa to fakt, że nasza gospodarka w dużej mierze oparta jest na względnie taniej i kompetentnej sile roboczej. A im jest tańsza, tym więcej zagranicznych inwestorów decyduje się zakotwiczyć w Polsce. Na razie nie słychać jednak, żeby Donald Tusk miał jakiś plan, żeby zrobić u nas rewolucję i z montowni świata stworzyć z Polski kraj nowoczesnej, innowacyjnej, a więc i bogatszej gospodarki. A przy zachowaniu obecnego modelu gospodarczego, pensje nie podskoczą na tyle, żeby sprintem gonić najbogatsze kraje Europy.

Być może premier ma inną receptę na wprowadzenie Polski na statystycznej autostradzie do dobrobytu. Wiadomo przecież, że średnia pensja w naszym kraju jest napędzana przede wszystkim przez najlepiej zarabiających. 65 proc. Polaków zarabia mniej niż średnia krajowa, a aż 44 proc. mniej niż 2 tys. zł. To trochę jak w tym żarcie – ja mam kapustę, mój szef mięso, więc statystycznie mamy razem gołąbki. Sposobem na zwiększenie średniej pensji, może być pogłębienie rozwarstwienia społecznego, czyli różnicy między najlepiej, a najgorzej zarabiającymi. To zwiększanie się rozwarstwienia jest już w Polsce faktem, więc zapewne premier liczy, że za te 7 do 9 lat będzie na tyle duże, że najbogatsi wywindują nasze średnie zarobki. W statystyce wszystko będzie się zgadzać, a to, że przeciętny człowiek nie odczuje znaczącej poprawy, już mniej się liczy.

No chyba, że nie doceniam geniuszu politycznego naszego premiera. Chciałbym jednak poznać przesłanki, którymi się kierował wieszcząc ogromny wzrost płac. Jak ma rację, to nawet posypię głowę popiołem.