No bo, kto by nie chciał zajrzeć do kieszeni swojemu szefowi? Który pracownik korporacji nie dowiedziałby się, jakie premie koszą jego pryncypałowie z zarządu? A pensyjka urzędnika z ZUS to ile? To pytania nurtujące tysiące z nas. Jednak entuzjazm do lustrowania zarobków skończy się zapewne w momencie, kiedy przyjdzie do ogłoszenia urbi et orbi własnej pensji. Zakładam, że właśnie tu skończy się społeczne poparcie dla pomysłów związkowców. W Polakach wygra pewnie wstyd, że zarabiają tyle, ile zarabiają. Że koniec z tym naszym sarmackim „zastaw się, a postaw się”. Koniec gry pozorów i udawania państwa na włościach. No i to okrutne, drzemiące w naszej naturze, wytykanie palcami. W końcu nic nie boli jak ostracyzm ze strony sąsiadów.
Oczywiście, sporo racji mają związkowcy, że to wszystko dla dobra zatrudnionych, że to koniec patologii zwierzchników, jedną ręką podpisujących uchwały o kolosalnych premiach dla siebie, a drugą zwolnienia dla załogi; koniec z nierównością pensji pracowników, którzy wykonują tę samą pracę; koniec z dyskryminacją kobiet na rynku pracy. Wiele krajów, uznawanych przez nas za cywilizowane, nie robi zresztą z wysokości pensji żadnej tajemnicy. Każdy wie, kto ile zarabia w jego firmie i wszystko gra. I, last but not least, nic tak zdrowo nie wpływa na społeczeństwo, jak możliwie najpełniejsza wiedza o tym, co się wokół niego dzieje. Związkowcy liczą, że to doinformowanie skruszy wreszcie mur niechęci do aktywności obywatelskiej i wściekłość na rozwarstwienie zarobków wyprowadzi ich w końcu na ulice. Jak się ich jednak zapyta, ile zarabiają, zamkną się w domach i prędko z nich nie wyjdą.