Kupczenie państwowymi stanowiskami to sól naszej polityki. Tak się buduje u nas zaufanie do władz partii, które rządzą tak długo, jak długo gwarantują swoim działaczom udział w podziale politycznych łupów. Pamiętam, kiedy w zeszłym roku wybuchała afera taśm Serafina, media prześwietliły, w jakich państwowych spółkach powciskani są działacze koalicyjnych partii i ich rodziny. To nie były krótki spis, ale cały wodospad nazwisk. Wskazywało to, jaką skalę ma u nas nepotyzm i kolesiostwo. Że nie liczą się kompetencje, ale miejsce w partyjnej hierarchii i odpowiednie w niej znajomości. PSL, które zawsze było synonimem kumoterstwa, wcale nie deklasowało Platformy Obywatelskiej, która równie śmiało poczynała sobie w tym karygodnym procederze.
Kiedy więc słyszę polityków PO, którzy próbują jakoś oswoić najnowszą aferę z korupcją polityczną w tle, tłumaczących nam, że chodzi o pojedynczych zdegenerowanych platformersów, ogarnął mnie pusty śmiech. Jeśli bowiem w Platformie serio traktowano by sprawę i faktycznie chciano wypalić gorącym żelazem tę patologię, mało kto by się w tej partii ostał. A tak mamy do czynienia z teatralnym oburzeniem partyjnych liderów, którzy zresztą niezbyt żywiołowo reagowali, kiedy media opublikowały list lubuskiej posłanki PO do premiera, w których wskazywała na przykłady politycznej korupcji.
Ciekawe, czy pamiętają, jak niedawno w Czechach upadał rząd Petra Nečasa. Jednym z powodów tego spektakularnego upadku była właśnie korupcja polityczna i kupczenie stanowiskami. W PO może liczą, że kilkoma głosami oburzenia znów uratują sytuację. Ale ile żyć zostało jeszcze Platformie?
Tomasz Walczak: Winny: konkretny działacz
2013-10-30
17:12
„Uważam, że na pewno przewodniczący bardzo twardo rozprawi się ze wszystkimi aktorami tego lichego przedstawienia” – tak skomentował sprawę domniemanej korupcji politycznej w dolnośląskiej PO Ireneusz Raś. Szlachetne słowa, ale problem polega na tym, że w tym lichym przedstawieniu uczestniczy cała partia, a nie pojedynczy działacze.