Tomasz Walczak

i

Autor: super express

Tomasz Walczak: W sprawie Syrii Obama nie chce, ale musi

2013-08-27 18:14

Bardzo długo Stany Zjednoczone unikały jakiegokolwiek poza dyplomatycznym zaangażowania w wojnę domową w Syrii. Jednak po ustaleniu przez Amerykanów, że za zeszłotygodniowym atakiem bronią chemiczną na przedmieściach Damaszku stoi reżim Baszara Al-Assada, Biały Dom nie ma w zasadzie wyboru. Tym bardziej, że przed rokiem prezydent Obama zapowiedział, że wyznacza syryjskiemu reżimowi granicę, po przekroczeniu której wstrzymanie się USA od interwencji na Bliskim Wschodzie stanie pod znakiem zapytania. Tą granicą miało być wprowadzenie na arenę działań wojennych broni chemicznej.

Barack Obama, dość roztropnie trzymał się od Syrii z daleka. Wiedział dokładnie, że obalenie rękami Zachodu Assada będzie wiązać się z wzięciem przez Stany Zjednoczone odpowiedzialności za sytuację w kraju. Doświadczenia z Afganistanem i Irakiem wskazywały, że to syzyfowa praca, dlatego chłodno odnosił się do rewolucyjnego żaru arabskiej wiosny. Szczególnie przykład Libii, która ostatecznie pozbyła się Kaddafiego, pokazał, co się dzieje, kiedy upada lokalny dyktator. Dziś to północnoafrykańskie państwo targane jest wewnętrznymi konfliktami i nie widać końca wewnętrznego chaosu. Syria po upadku Assada zapewne powtórzyłaby ten scenariusz. Syryjscy rebelianci to nie zjednoczona koalicja antyreżimowa. Jedyne, co ich wszystkich łączy to chęć pozbycia się dyktatora. Jeśli to by się udało, kraj pogrążyłby się w wewnętrznych sporach o przywództwo, a dodatkowo na placu boju działają wzrastające w siłę oddziały fundamentalistów islamskich. Ich panoszenie się w Syrii Zachodowi jest zupełnie nie na rękę.

 

Jednak odpuścić Assadowi Obama też nie może. Na szali jest bowiem wiarygodność Stanów Zjednoczonych jako, po pierwsze, światowego strażnika praw człowieka i przestrzegania fundamentalnych praw wojny, a po drugie, żandarma, którego groźby są spełniane. Słusznie wskazuje się, że rejterada Stanów Zjednoczonych w sprawie Syrii będzie jasnym sygnałem dla krajów takich jak Iran, które sondują, na ile mogą sobie pozwolić w prowokacjach wobec Zachodu. Poza tym sensem amerykańskiej polityki zagranicznej jest nie mówienie, ale działanie. Interwencjonizm wpisuje się w nią niezależnie od tego, czy rządzą republikańscy jastrzębie, czy gołąbki pokoju od demokratów.

 

Czyniąc więc zadość tym oczekiwaniom, a jednocześnie asekurując się przed zbytnim zaangażowaniem coś, co szumnie nazywa się amerykańską interwencją w Syrii zapewne skończy się na punktowych bombardowaniach wybranych celów albo blokadzie syryjskiej przestrzeni powietrznej. Poza wszelką dyskusją jest interwencja lądowa, która oprócz strat ludzkich wśród armii amerykańskiej sprawi, że Stany Zjednoczone zatrzymają się w Syrii na zbyt długo. A tak będzie można przynajmniej powiedzieć światu, że pilnuje się zasad, a amerykańskiej opinii publicznej, że Biały Dom nie angażuje się w nie swoje wojny.

 

Niemniej, trudno zazdrościć Obamie sytuacji, w której się znalazł. Co by nie zrobił, każda decyzja będzie dla niego niezwykle kosztowna politycznie. Szczególnie przy obstrukcji Rosji i Chin, które za wszelką cenę bronią Assada. Wzrost napięcia między tymi krajami, nawet jeśli ograniczy się tylko do demonstracji słownych, uderzy w dotychczasową politykę dialogu Obamy.