Tomasz Walczak: UE - wspólnota buchalterów a nie polityków

2014-04-17 16:36

Radosław Sikorski wyraził w wywiadzie telewizyjnym przekonanie graniczące z pewnością, że Zachód nie sprzeda Ukrainy. Nie wypada się z szefem MSZ nie zgodzić. Owszem, nie sprzeda. Wszystko wskazuje na to odda ją za darmo.

Od początku rewolucji na Ukrainie Zachód zachowywał się wstrzemięźliwie. Wyrażał co prawda zrozumienie dla prodemokratycznych nastrojów społeczeństwa ukraińskiego, ale nie wyszedł poza  sferą werbalną. Poczuł się wezwany do tablicy dopiero, kiedy na ulicach Kijowa polała się krew, ginęli ludzie, a Janukowycz szedł w kierunku satrapii.

Kiedy już Janukowycz uciekł z podkulonym ogonem do Rosji, władzę przejęła opozycja, a Moskwa zaczęła swoją awanturę na Krymie, Zachód poczuł, że został wplątany w nie swoją wojnę. Mimo to starał się wyrażać swoje oburzenie, wprowadzając umiarkowane i, jak się okazuje, nieskuteczne sankcje. Dziś, kiedy po wschodzie Ukrainy rozpanoszyły się „zielone ludziki”, nadal nie chce z całą stanowczością odpowiedzieć Rosji na jej zaczepki.

INTERESY, GŁUPCZE!

Taka polityka to oczywiście ekonomiczna kalkulacja, o której wiemy już od początku kryzysu na Krymie. Dotyczy to szczególnie Unii Europejskiej, która liczy przede wszystkim pieniądze. To jednak bardzo krótkowzroczna polityka, która podważa wiarygodność Wspólnoty jako poważnej instytucji i bloku państw demokratycznych. Staje się w ten sposób skostniałym organizmem, zdominowanym przez buchalterów, a nie polityków, którzy walczyliby o pewne wartości, będące fundamentem UE. Buchalterów, którzy chodzą na pasku wielkich koncernów, zainteresowanych przede wszystkim własnym zyskiem. A ponieważ Rosja i jej rynek to nadal dziewicze terytorium, na którym można zarobić ogromne pieniądze, koncerny te wywierają ogromną presję na swoich przywódców, by ci nie robili nic, co mogłoby ich interesom zaszkodzić.

Kryzys na Ukrainie to zresztą kolejna odsłona walki o to, czy Unią Europejską kieruje kapitał czy polityka. Pierwszym poważnym sprawdzianem, oblanym zresztą przez unijnych przywódców był kryzys ekonomiczny i próby jego przezwyciężenia, które zasadzały się na tym, żeby przypadkiem nie zaszkodzić rynkom. O długoterminowej naprawie dysfunkcyjnej gospodarki nikt w Unii poważnie nie mówił. Na Ukrainie Unia miała szansę udowodnić, że polityka ma dla niej jeszcze jakieś znaczenie, ale i ten test Bruksela właśnie koncertowo oblewa.

DEFICYT ATRAKCYJNOŚCI UNII

Miarą sukcesu Unii Europejskiej zawsze było to, jak wiele krajów chciałoby stać się jej częścią. Wydawało się, że ukraińska rewolucja, której jednym z haseł były europejskie wartości, pokazuje, jak bardzo atrakcyjnym bytem i punktem odniesienia jest ona dla innych. W ostatnich dniach okazało się, że mamy do czynienia z deficytem tej atrakcyjności. Według sondaży przeprowadzonych przez niezależną białoruska pracownię NISEPI, coraz więcej Białorusinów nie chce przystąpienia swojego kraju do Unii Europejskiej. Jeśli miałoby do wyboru przyłączenie do Rosji albo integrację europejską, wybrałoby Rosję. Rośnie też poparcie i zaufanie do prezydenta Łukaszenki. Białoruscy politolodzy tłumaczą to jako efekt Łukanszenkowskiej propagandy, która zestawia ukraiński chaos z białoruską stabilnością. Niemniej, przyznają, że wśród Białorusinów dominuje wrażenie, że Zachód całkowicie zostawił Ukrainę na łasce i niełasce Moskwy. Widząc niemoc Brukseli, wyrażają swoją do niej nieufność. Może u nas jest biednie, ale stabilnie, a za Unię umierać nie chcemy, zwłaszcza, że na jej pomoc nie ma co liczyć.

Już od początku społecznej rewolty na Majdanie, pojawiały się głosy, że oto model cywilizacji zachodniej, uosabiany na Starym Kontynencie w dużej mierze przez Unię Europejską staje do walki o udowodnienie swojej przewagi nad innymi modelami społeczno-politycznymi. Z całą mocą podkreślała to rosyjska politolog krytyczna wobec Putina Lilia Szewcowa. Po kilku miesiącach walk o dusze Ukraińców wydaje się, że niemoc Brukseli konserwuje postsowiecki porządek w byłych republikach radzieckich. Czy o to nam wszystkim chodziło?