Przypomniałem sobie tę scenę, kiedy usłyszałem, że "Romek pisze pozwy" (sic!) i staje w obronie uciemiężonego, zaszczutego przez media syna Donalda Tuska. Jeszcze wyraźniej stanęła mi przed oczami, kiedy przeczytałem o Giertychu Romanie, Schetynie Grzegorzu i Tusku premierze - kolegach od lat. Zacząłem się zastanawiać, kiedy stał się ten cud? Kiedy ogień połączył się z wodą? Kiedy panowie wypili razem bruderszaft, zakopali topór wojenny i przysięgli sobie przyjaźń. Może właśnie wtedy, gdy w lutym 2006 r. ówczesny szef LPR, wierny koalicjant PiS i zatwardziały przeciwnik liberałów z PO zaprosił na kolację do swojej willi tych, którzy tak ochoczo porównywali go do faszysty?
Wygląda na to, że to mógł być przełom i że przez kilka lat ta "wesoła kompanija" robiła nas, mówiąc obrazowo, w balona. Bo niby tacy różni, niby tacy skłóceni. Okładali się politycznymi obuchami w mediach, a poza kadrem i wścibskim wzrokiem dziennikarzy umacniali swoją znajomość. Świat powoli poznawał tę dziwną czy wręcz egzotyczną konfigurację towarzyską i odkrywał kulisy ich gry pozorów. Dziś już wszystko jest jasne. W polskiej polityce nie ma prawdziwych sporów. Nie ma wojny światów. Nie ma starcia idei. Panuje powszechna zgoda. Może i całe szczęście, bo strasznie lubię happy endy. Lubię widzieć, jak nienawiść przeradza się w sympatię. Dawni wrogowie łączą się w przyjacielskim uścisku.
Nie od dziś w końcu wiadomo, że politycy to cynicy. A wspomniani trzej kumple to cynicy doskonali.