Wynika z tego, że darcie szat wokół obrony OFE przez ich twórców (głównie Leszka Balcerowicza i Jerzego Buzka) oraz samych zainteresowanych właścicieli funduszy emerytalnych to jałowy, nieco melodramatyczny gest, w którym ogólnie nie chodzi o interesy przyszłych emerytów. Nikt się za to nie przejmuje, że według danych Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju polski emeryt już wkrótce będzie należał do najbiedniejszych w Europie.
W zasadzie mówienie, że nikt się nie przejmuje, jest trochę niesprawiedliwe wobec tych, którzy o emeryturach się wypowiadają. Mają oni bowiem swój szczwany plan, jak ulżyć doli przeszłych świadczeniobiorców. Skoro bowiem państwo jest niemożne, żeby zapewnić godną egzystencję na starość, my, obywatele, musimy wziąć sprawy w swoje ręce i sami oszczędzać na dodatkowe świadczenia.
W tej prostej jak konstrukcja cepa koncepcji jest jeden drobniutki szczegół – ogromna liczba Polaków, do których kierowana jest ta jakże szczodra oferta, nie bardzo ma jak z niej skorzystać. Nie to, że nie chcą. Po prostu nie mają jak. Może eksperci tego nie dostrzegają, ale większość z nas nie stać na robienie jakichkolwiek oszczędności. 80 proc. z nas nie ma nic odłożonego na czarną godzinę. Trudno się zresztą dziwić, gdyż lwia część naszych marnych zarobków idzie na podstawowe potrzeby – jedzenie, mieszkanie, media, ubrania. Podczas gdy u nas na samą żywność przeznaczamy 25 proc. swoich zarobków, nasi sąsiedzi z zachodniej granicy już tylko 10 proc. Podobne proporcje są w pozostałych obszarach. To miażdżące dane.
Kiedy więc człowiek martwi się, jak przeżyć od pierwszego do pierwszego, trudno od niego wymagać, żeby wybiegał w przyszłość i odkładał na swoją niepewną przyszłość. A może i na to eksperci mają jakieś cudowne lekarstwo? Ja na przykład proponuję walkę o wyższe wynagrodzenia, a nie trzymanie pracowników na pensjach, gwarantujących jedynie minimum egzystencji.