Składanie obietnic kolejnych świadczeń pieniężnych jest dla rządzących jak odruch Pawłowa – po prostu nie umieją inaczej. Przestawienie wajchy z partii prospołecznej na partię probiznesową miało nastąpić już wtedy, gdy Mateusz Morawiecki przejmował fotel premiera po Beacie Szydło. Wprowadzano kolejne konstytucje biznesu, ułatwienia dla przedsiębiorców, ale w chwilach zwątpienia, kiedy PiS grunt palił się pod nogami, narracja o najbardziej prospołecznej partii wracała. A umówmy się, że rządy Morawieckiego przez długi czas to było kroczenie od kryzysu do kryzysu, więc kiedy trzeba było szukać rezerw poparcia, pojawiały się nowe obietnice.
W końcu przyszła kampania do PE i nagle worek z transferami się rozwiązał jak nigdy dotąd. Wysypały się z niego kolejne piątki Kaczyńskiego i obietnice wsparcia dla osób niepełnosprawnych, które miały utwardzić zyski wśród elektoratu socjalnego, głosującego na PiS nie z ideologicznego przekonania, ale czysto warunkowo.
Dla dobrego wujka Kaczyńskiego i jego pomocników transfery stały się jak polityczny narkotyk. Niczym heroiniści niby chcą rozstać się z uzależnieniem, ale wiedzą, czym grozi zespół abstynencyjny. Cierpienia, które by sobie tym zaserwowali, są tak duże i przychodzą tak szybko, że jak na mój gust, długo w postanowieniu nie wytrwają i w razie jakichkolwiek problemów znów sięgną po sprawdzony socjalny haj. A ponieważ w Polsce, mimo zaklęć rządzących, wciąż wielu grupom społecznym żyje się źle, zawsze znajdzie się ktoś, kogo można by obdarzyć łaską „ludzkich panów”.
PiS nie potrafi inaczej – zyski z inwestycji w usługi publiczne, które są w stanie ciągłej zapaści, są zbyt odsunięte w czasie, by próbować je naprawić. Jak to u narkomana, liczy się w końcu szybki odlot, a nie mozolne budowanie świata, w którym polityczne dragi nie będą do niczego potrzebne.