Kiedy 1848 r. Stany Zjednoczone wygrały wojnę z Meksykiem, przyłączając ogromne terytoria Teksasu i Kalifornii, amerykański poeta i filozof Ralph Waldo Emerson stwierdził, że „Meksyk nas zatruje”. Jego słowa stały się ponurą samospełniającą się przepowiednią, gdy okazało się, że nabytki terytorialne dodały nowego paliwa do trwających o 50 lat dyskusji na temat niewolnictwa. Kwestii, która przez lata dzieliła amerykańskie społeczeństwo, stopniowo zyskując na temperaturze. Dyskusja o tym, czy nowe terytoria powinny być stanami niewolniczymi, czy wolnymi, pogłębiła dotychczasowe podziały i ostatecznie skończyła się krwawą wojną secesyjną.
Nam wojna domowa nie grozi, ale mechanizm zadziałał tu podobny. Gdy 10 kwietnia 2010 r. prezydencki samolot rozbił się pod Smoleńskiem nie wiedzieliśmy jeszcze, jak bardzo ta tragedia wpłynie na nasze społeczeństwo. Kilka tygodni zadumy, które nastąpiły po tym wydarzeniu, nie zwiastowały tego, co z perspektywy dziesięciu lat okazało się czymś nieuniknionym: Smoleńsk nas zatruł.
10 kwietnia jest cezurą, po której nic nie było już takie, jak przedtem. Ale nie jest też tak, że Smoleńsk stworzył coś, czego byśmy nie znali wcześniej. On, podobnie jak 150 lat wcześniej wojna amerykańsko-meksykańska, stał się katalizatorem złych emocji, które wcześniej już w społeczeństwie kipiały. Dotychczasowe linie podziału po prostu zostały wielokrotnie wzmocnione, okopy pogłębione, ostatnie nici porozumienia zerwane. Karczemna awantura POPiS-u, która w 2010 r. obchodziła swoją piątą rocznicę, zamieniła się w plemienną wojnę bez żadnych zasad.
Dziś widać wyraźnie że to, co wydarzyło się po 10 kwietnia, było po prostu logiczną konsekwencją dotychczasowych sporów. Tyle, że po Smoleńsku między sobą nie walczyła już „Polska europejska” i „Polska zaściankowa”, „Polska solidarna” z „Polską liberalną”, ci, co stali tu, gdzie stoją z tymi, co stają tam, gdzie stało ZOMO. Od 2010 r. walczyły ze sobą „świry” i „zdrajcy” - ci, którzy wierzyli, że katastrofa Smoleńska to „ruski zamach”, z tymi, którzy pod rękę z Putinem „zamordowali polskiego prezydenta”.
Kilka lat po Smoleńsku polska polityka i życie publiczne jak nigdy wcześniej po 1989 r. pogrążyły się rozchwianych emocjach, których temperatura sięgała tej osiąganej przez surówkę hutniczą. Spór, który w 2005 r. zrodził się przecież nie z merytorycznych różnic, ale urażonego ego tego czy innego polityka, zmutował ku czystym atawizmom. Na wiele lat pogrążył się już wyłącznie w inwektywach, którymi raczyli się nie tylko politycy, dziennikarze, ale też zwykli ludzie. Polska po 2010 r. przestała tolerować dezerterów, odmawiających uczestnictwa w tej wojnie i wymagała zapisania się do tego, czy innego obozu.
Po 10 latach katastrofa smoleńska nie budzi już takich emocji. Granie na nich porzucił nawet PiS, który przez lata wokół tej tragedii budował swoją polityczną tożsamość. Jednak podziały, które Smoleńsk stworzył, język, który narzucił, zdominowały wyobraźnie polityczną Polaków. Dla jednych Tusk pozostanie już na zawsze pachołkiem Putina (względnie Merkel) a Bronisław Komorowski „Komoruskim”. Dla innych Jarosław Kaczyński pozostanie „wariatem owładniętym chęcią zemsty”, a Antoni Macierewicz „parówkowym świrem od teorii spiskowych”. Dla jednych PiS już zawsze będzie partią oszołomów, dla innych wszystko, co PiS nie jest, będzie wyłącznie zlepkami „osób polskojęzycznych”, którzy Polski w sercu nie mają.
Debata publiczna być może bezpowrotnie została zatruta niewyszukanymi epitetami pod adresem adwersarzy politycznych, godnymi zwykłej libacji, a nie sporu politycznego. Część mediów, która okopała się wokół polityków, przestała mieć skrupuły, by kłamać i manipulować, używając „fake newsów” zanim stało się to modne. To wszystko konsekwencje katastrofy smoleńskiej, z którymi będziemy mierzyć się jeszcze przez długie lata. Nawet wtedy, gdy karczemne awantury, który nastąpiły po 10 kwietnia, zatrą się w naszej pamięci i nie bardzo będziemy wiedzieli, o co tak naprawdę wtedy poszło.
Czytaj Super Express bez wychodzenia z domu. Kup bezpiecznie Super Express KLIKNIJ tutaj