Raczej nie, a ten paradoks łatwo wytłumaczyć. Kiedy bowiem przyjrzymy się historii wyłaniania się nowych formacji politycznych w III RP, jasno widać, że co prawda partyjne szyldy zmieniają się jak w kalejdoskopie, ale wywieszający je politycy już nie. Najczęściej mamy do czynienia z takim oto schematem – działacz lub grupa działaczy jakiegoś ugrupowania jest albo niezadowolona z tego, jako ono funkcjonuje, albo to ugrupowanie dramatycznie traci poparcie i żeby przetrwać w polityce, trzeba salwować się ucieczką i tworzeniem nowych bytów. Niemniej ważną motywacją są ambicje poszczególnych polityków, którzy dość mają ról drugoplanowych, więc wyciągają własny sztandar, pod który ściągają swoich zauszników. I tak w kółko.
Wiele więc musi się zmienić, żeby nie zmieniło się nic i to Polacy doskonale rozumieją. Stąd ich duża nieufność wobec nowych inicjatyw, które nowe są może w formie, ale w treści już nie bardzo. Raptem kilka nieznaczących nazwisk, które tworzą tło dla znanych liderów. Tak było nawet z Ruchem Palikota, który do Sejmu wprowadził co prawda najwięcej w ostatnich latach nowych ludzi, ale przecież sukces ten jechał na barkach samego Palikota i jego opartej na kontrowersji popularności.
Tu też objawia się cały paradoks naszej polityki, bo jednej strony zmęczeni jesteśmy starymi politykami, ale z drugiej człowiek bez przebytego w parlamentarnej polityce szlaku bojowego nie ma najmniejszych szans, żeby stworzyć nową, liczącą się siłę. Z gruntu celebrycka, polska scena polityczna nie znosi ludzi nierozpoznawalnych. I z tego zaklętego kręgu nie potrafimy wyjść.