Wszystko w Polsce rośnie. Wzrost gospodarczy, płace. Nawet pensja minimalna jakby wyższa. Według OECD nasz kraj jest prymusem, jeśli chodzi o wzrost minimalnego wynagrodzenia. Razem ze Słowacją i Łotwą jesteśmy w światowej czołówce wśród krajów rozwiniętych. To jednak pozorny powód do radości. Niby jest lepiej niż kilka lat temu, ale powodów do skakania z radości jakoś nie ma. Nasze pensje startowały z tak niskiego pułapu, więc bycie wśród liderów w tej kategorii nie jest czymś nadzwyczajnym. Tym bardziej że pensja minimalna w Polsce to jałmużna, której wysokość rośnie coraz wolniej. Dowód? Znów dostarcza go OECD. Według danych tej organizacji czteroosobowa rodzina (2+2) musi pracować 70 godzin tygodniowo, żeby utrzymać się nad (proporcjonalnym!) progiem ubóstwa. Dla porównania w W. Brytanii wystarczy godzin 30.
Zostawmy jednak na boku gospodarcze potęgi. Weźmy kraje, które uważa się za niemal upadłe. Weźmy Grecję, pierwszy kraj tzw. starej Unii Europejskiej, który wkrótce Polska może przegonić pod względem zamożności. I okazuje się, że zamożność niejedno ma imię. Depczemy bowiem po piętach krajowi, w którym najsłabiej zarabiający dostają 250 euro miesięcznie więcej niż najsłabiej zarabiający nad Wisłą! Także mityczne średnie zarobki są u nas daleko w tyle za greckimi. U nas to 730 euro, u Greków nieco ponad 1000 euro. I mówimy tu o kraju, który od kilku lat boryka się ogromnymi problemami gospodarczymi! Grecja nie może podnieść się z recesji. Polska według wszelkich wskaźników gospodarczych rośnie na potęgę. Tylko dlaczego przy tym tak zachwalanym przez ekonomistów wzroście nadal jesteśmy dziadami rozwiniętego świata?
Kiedy jednak pojawiają się głosy, że w Polsce trzeba zwiększać pensję minimalną, od razu podnosi się larum przedstawicieli przedsiębiorców. Biadolą, że ten wzrost grozi zwiększeniem bezrobocia. Skąd biorą takie informacje? Trudno powiedzieć. Nikt nigdy nie udowodnił takiej zależności. Za to wiadomo, że im więcej zarabiają pracownicy, tym więcej wydają, co z kolei przekłada się na zyski pracodawców. W tej konfiguracji każdy wygrywa. Nie wiem, czemu przedstawiciele pracodawców nie potrafią tego zrozumieć. Niby są piewcami kapitalizmu, ale nie odrobili jego podstawowej lekcji - ktoś musi kupować, żeby ktoś mógł zarabiać. Przy niskich pensjach kapitalizm zaczyna trzeszczeć w szwach i stawać się swoim największym wrogiem. W końcu bowiem przyjdzie rebelia, która go zmiecie.
Zobacz: Majątki kandydatów. Kto najbogatszy, kto najbiedniejszy