Relacje PiS i PO same w sobie pachną melodramatyzmem. Niby dwa różne światy, ale nie mogą bez siebie żyć. Miłość podszyta nienawiścią cementuje ten związek na dobre i na złe. Obie partie wkraczają właśnie w kolejny miłosny taniec wyborczy – najpierw europejski, a potem parlamentarny. PiS rzuca do niego wszystko, co najlepsze. Na pierwszy ogień silnych ludzi, ważne osoby w krajowej polityce, które określają, czym jest dziś rządząca partia. Z drugiej strony PO stroi się w polityczne przybudówki – od Nowoczesnej, przez SLD, po Zielonych.
Problem z tymi tańcami godowymi polega na tym, że nie wiadomo, co z nich wyniknie. PiS, wrzucając na listy do PE swoich czołowych polityków, wyraźnie pozbawia się w kraju argumentów. Nie dziwią więc podejrzenia, że ludzie ci nie przyjmą swoich mandatów i zostaną w Polsce, robiąc kolegom dobry wynik. Część polityków PiS temu zaprzecza, ale Beata Mazurek sugeruje, że miną wybory, to się zobaczy, czy pójdą do Brukseli, czy nie.
PO i jej koalicjanci z kolei nie bardzo potrafią określić, o co im – poza odsunięciem PiS od władzy – w polityce chodzi. Konia z rzędem temu, kto z tak różnych środowisk ideowych poskleja jakiś spójny program i wizję Polski. Na wątpliwości politycy zjednoczonych sił opozycji odpowiadają, że to się będzie ustalać, kiedy już reżim Kaczyńskiego upadnie.
Tak nie robi się jednak poważnej polityki. Głosowaniem w najbliższych wyborach na PiS czy PO wyborcy kupują de facto kota w worku. Z jednej strony nie wiedzą, kogo tak naprawdę wybiorą, bo nie wiadomo, czy liderzy list PiS się nie rozmyślą. Z drugiej strony grają w rosyjską ruletkę z programem sił opozycyjnych – mogą wygrać, jeśli bliskie im rozwiązania opozycja przyjmie za swoje, lub polec z kretesem, kiedy zwyciężą uderzające w ich interesy pomysły. Kiedy więc PO-PiS mówi „Pomyślę o tym jutro”, nie tylko robi melodramat tam, gdzie potrzeba twardego stąpania po ziemi, ale też wprowadza rozwiązania z republik bananowych, a nie normalnych demokracji. Ale jak widać, w polskiej polityce normalność przeminęła z wiatrem.