Rząd przyjął wczoraj projekt ustawy, znany potocznie jako "500 zł na dziecko". Wielokrotnie pisałem już o tym, że się na to świadczenie nie można obrażać, bo to jednak fundamentalna zmiana w myśleniu o państwie. Obecny rząd jest pierwszym w ostatnim ćwierćwieczu (uwzględniając również poprzedni rząd PiS), który choć trochę próbuje zerwać z ideą państwa minimalnego. Wielokrotnie też pisałem, że wbrew opowieściom minister Rafalskiej i premier Szydło nie jest to projekt, który sprawi, że nagle w Polsce zacznie się rodzić więcej dzieci. Warto jednak niektóre rzeczy powtarzać do znudzenia, bo może wtedy coś do rządzących dotrze.
Otóż zapaść demograficzna, której jesteśmy świadkami, nie dokonała się ze względu na brak państwowych świadczeń. Głównymi odpowiedzialnymi za to, że młodzi Polacy nie decydują się na posiadanie licznego potomstwa lub nie decydują się na nie wcale, jest sytuacja na rynku pracy i problem z dostępem do mieszkań. Wcielana od czasów rządów SLD w życie elastyczność form zatrudniania w połączeniu z ciągle niskimi płacami poskutkowały tym, że stworzyła się w Polsce kategoria biednych pracujących, którzy mają problem nie tylko z tym, by przeżyć od pierwszego do pierwszego, ale nawet z dnia na dzień. Kiedy młodzi nie są w stanie utrzymać nawet siebie, w jaki sposób mają decydować się na dzieci? Kiedy nie wiedzą, czy nie zostaną za chwilę zwolnieni, jak mają podejmować tak ważną decyzję? Aż połowa młodych Polaków mieszka z rodzicami, bo nie stać ich ani na wynajem mieszkania, ani na kupno własnego. A mieszkania komunalne i spółdzielcze praktycznie w naszym kraju nie powstają.
Co więcej, kiedy ma się już jedno dziecko, państwo robi wszystko, żeby odechciewało się kolejnych. Wraz z końcem urlopu rodzicielskiego rodzice stają przed dylematem, co zrobić z dzieckiem po powrocie do pracy. Publicznych żłobków i przedszkoli jak na lekarstwo. Brak szerokiego dostępu do nich jest zresztą jednym z największych zaniedbań polskiego państwa. Na placówki prywatne nie każdego stać, a nawet jeśli, to już jedno dziecko w takim żłobku czy przedszkolu znacząco obciąża domowe budżety. Każdy zastanowi się więc kilka razy, nim zdecyduje się na kolejnego potomka.
Wymieniać można bez końca. Rząd zdaje się ignorować te problemy. Podobnie jak poprzednicy, zamiast systemowo zająć się najbardziej palącymi sprawami, obecna ekipa do polityki prorodzinnej bierze się, delikatnie mówiąc, od złej strony. Wygląda zresztą na to, że 500 zł na dziecko to jedyne, co w tej kwestii PiS będzie miał do powiedzenia i pełzającej katastrofy demograficznej, wbrew zapowiedziom, nie powstrzyma.