Zamachy polityczne, zabójstwa przedstawicieli establishmentu lub próby ich dokonania, wbrew temu, o czym wielu od niedzieli próbuje nas przekonać, nie dzieją się w próżni. Nawet te dokonane przez tzw. samotnego wilka. Oczywiście, kiedy stoją za nią organizacje terrorystyczne lub grupy radykałów, łatwo znaleźć ich wytłumaczenie w napięciach politycznych. Kiedy dokonuje ich niepowiązany z nikim człowiek, trudno zrozumieć jego motywacje. Trudno nam sobie bowiem w ogóle wyobrazić, że można chcieć kogoś zabić z zimną krwią.
Ale nawet taki akt szaleństwa nie jest dowodem wyłącznie na zaburzenia osobowości sprawcy. Nie jest tak, że zamachowiec jest komórką rakową toczącą zdrowy organizm społeczny. Niestety, jest on symptomem choroby, która toczy całe życie społeczne. Zamachy polityczne bardziej możliwe są w społeczeństwach, w których brakuje etosu politycznego konsensusu, panują napięcia etniczne czy religijne lub istnieją w nich grupy wykluczone politycznie. W takich warunkach dochodzi do spadku legitymizacji klasy politycznej oraz systemu politycznego i zwiększenia ryzyka bezpośrednich ataków na liderów politycznych.
Polska spełnia przynajmniej jeden z tych warunków: ostrego sporu politycznego, osiągającego momentami gargantuiczne rozmiary. Poziom emocji, który mu towarzyszy, siłą rzeczy tworzy podglebie dla radykalnych nastrojów. Kiedy dodamy do tego człowieka, który przyczyn swoich porażek życiowych upatruje w działaniach nielubianych polityków, tworzy się niebezpieczna mieszanka, grożąca erupcją przemocy. I z nią, niestety, mieliśmy do czynienia w Gdańsku. Tak jak kilka lat temu mieliśmy w Łodzi, kiedy zginął działacz PiS.
Stoimy dziś przed wyborem – czy chcemy wyleczyć się z tej choroby, czy się w niej pogrążać. Osobiście boję się poznać odpowiedź na to pytanie.