A już można było pomyśleć, że te dawne hasła z czasów upadku rządu SLD i wykluwania się chwiejnej koalicji POPiS straciły nieco na świeżości. Nawet PiS, który w czasie swoich rządów miał swoich szeryfów w postaci Zbigniewa Ziobro i Mariusza Kamińskiego, nieco retorykę zniszczenia bandytyzmu odpuścił. Ważniejszy był Smoleńsk i gospodarka.
Kiedy jednak na środowej konferencji prasowej minister Sienkiewicz grzmiał, że to państwo ma mieć monopol na przemoc, a nie bandyci, partia Kaczyńskiego nie mogła nie zareagować. Szef MSW – konserwatysta z przekonania – okazał się najwidoczniej zbyt przekonujący, żeby obśmiać jego zapowiedzi. Kiedy z wypowiedzi Sienkiewicza powiało miejscami odosobnienia, co jakiś czas przywoływany przez PiS duch IV RP może wydawać się nieco wyblakły.
PO poczuła za to, że spadające sondaże można trochę podreperować zdecydowaniem podszytym nutką populizmu. Można w ten sposób zawalczyć o zawiedziony Tuskiem elektorat konserwatywny, który nawet jeśli nie zagłosuje na PiS, to może w ogóle nie pójść do urn. Na ile będzie to skuteczne, trudno powiedzieć. Jedna wojna z kibolami została już rozpętana w 2011 roku i ostatnie ekscesy dowodzą, że okazała się ona porażką. Kto uwierzy, że tym raz rząd lepiej się z tym sprawi?
Wiarygodność w kwestii kiboli to także problem PiS. Do tej pory mniej lub bardziej otwarcie politycy tej partii bronili środowisk pseudokibiców jako ciemiężoną przez rząd grupę społeczną. Trudno wymazać też z pamięci pielgrzymki Beaty Kempy (jeszcze wtedy w PiS) i Zbigniewa Romaszewskiego do aresztu, w którym siedział słynny Staruch. Był dla nich on niemal więźniem sumienia i niewinną ofiarą wojny premiera z kibicami. Teraz widać, że ten sojusz zaczął już ciążyć i bardziej opłaca się PiS wsadzić nóż w plecy swoim niedawnym sojusznikom w walce z PO, niż dalej trwać u ich boku.
Ale przecież nie chodzi w tym wszystkim o wiarygodność. Ani nawet skuteczność. Ważne, żeby manifestować swój maczyzm i mówić ludziom to, co chcą usłyszeć, bo populizm jest wiecznie żywy.