Po zmianach będziemy mieli trzy stawki podatku dochodowego: najbiedniejsi zapłacą 17 proc., a bogatsi 18 i 32 proc. Szału nie ma. Po pierwsze, obniżka o 1 pkt. procentowy nie sprawi, że biedniejszym zostanie znacząco więcej w kieszeni. Po drugie, ubytek dochodów budżetowych nie zostanie zrównoważony większymi podatkami dla bogatszych Polaków. Nie jest to nawet powrót do stanu sprzed pierwszych rządów PiS, za których to zlikwidowano ówczesną trzecią – 40-procentową – stawkę podatku PIT. Był to piękny prezent dla najbogatszych Polaków, ale państwo i społeczeństwo straciło na tym bardzo konkretne pieniądze.
Być może we wprowadzanych zmianach jest głębsza myśl – oswojenia Polaków z myślą, że trzeba będzie płacić większe daniny. Nie jest bowiem odkrywczą obserwacją społeczną, że przez 30 lat III RP skutecznie obrzydzono nam podatki, twierdząc, że ludziom trzeba zostawić więcej pieniędzy w kieszeniach, bo sami lepiej je wydadzą. Nie powiedziano przy tym, że niższe podatki to mniej pieniędzy w budżecie, a co za tym idzie mniejsze możliwości finansowania takich „fanaberii”, jak choćby publiczna służba zdrowia. Jej pogłębiająca się zapaść to m.in. efekt antypodatkowej histerii potransformacyjnej Polski. Chcemy sprawnego państwa? Musimy zmienić system podatkowy.
Tym bardziej że w przeciwieństwie do tzw. normalnych państw większość dochodów budżetowych w Polsce opiera się na podatkach pośrednich, takich jak VAT czy akcyza, które – jak zawsze – uderzają w najbiedniejszych. W silnej progresji podatkowej można, a nawet trzeba, szukać rezerw. To nie tylko zastrzyk gotówki umożliwiającej wywiązywanie się państwa z jego podstawowych funkcji, ale też mechanizm zmniejszania nierówności ekonomicznych – jednego z największych problemów, przed jakimi stoi współczesny świat. Także Polska.
Mam więc nadzieję, że wprowadzane zmiany w PIT to dopiero początek przywracania normalności w systemie podatkowym. Ten obecny jest po prostu nie do utrzymania.