Przez lata Kaczyński dbał o to, by na prawo od PiS była już tylko ściana. I robił to bardzo skutecznie. Czasy się jednak zmieniły, a rozczarowani brakiem radykalnych zmian, zwłaszcza w sferze obyczajowości, wyborcy PiS szukają rzeczników swoich obsesji właśnie w Konfederacji. Walka z „homolobby”, zaostrzenie prawa aborcyjnego, antyukraiński i antysemicki resentyment – wszystko, co nie przystoi partii walczącej o wygranie wyborów, stało się agendą Konfederacji. Jazda po politycznej bandzie może się opłacić.
Stąd też spóźniona, jak się wydaje, reakcja PiS i jego otoczenia medialnego. Po próbach zamilczenia przez rządowe media powstania Konfederacji zaczęła się walka z nią. Najpierw środowisko „Gazety Polskiej” wypominało jej prokremlowskie sympatie i radykalizm podglądów (nie bez podstaw zresztą). Teraz Samuel Pereira, prominentna postać „mediów narodowych”, ogłasza, że głosowanie na Konfederację to w istocie głosowanie na KE. W podobnym duchu straszy Joachim Brudziński.
Co zabawne, PiS idzie w moralny szantażyk, który od dawna stosuje Tomasz Lis i inni sympatycy przywództwa Grzegorza Schetyny po stronie opozycyjnej. Lewicę, głównie z partii Razem, która uznała, że sojusz z liberałami jest dla nich równie niewyobrażalny jak z PiS, strofowano hasłami: „Kto nie z PO, ten z PiS”, „Kto nie chce jednoczyć się ze Schetyną, ten piąta kolumna Kaczyńskiego”. Był to wyraz desperacji i politycznej impotencji PO i okolic, a także chęć podtrzymania wygodnego dla liberałów POPiS-u. Dziś z podobnych przyczyn PiS stosuje te same metody wobec Konfederacji.
Musi jednak pamiętać, że sam będzie akuszerem ewentualnego sukcesu tej zbieraniny. Przez lata wprowadzając język i obsesje skrajnej prawicy do głównego nurtu polityki, stworzył niemałą grupę wyborców, którzy nie tylko nie wstydzą się swojego radykalizmu, ale chcą go wcielić w życie. Skoro PiS im tego nie gwarantuje, wierzą, że zrobi to ktoś inny.