Tak oto PiS po raz kolejny zderza się z prozą rządzenia. Kiedy w 2011 roku koalicja PO-PSL podnosiła VAT, by ratować budżet, opozycyjny wówczas PiS kipiał z oburzenia. Beata Szydło – wtedy wiceszefowa sejmowej komisji finansów – grzmiała: „Donald Tusk mówił, iż nie jest sztuką leczyć finanse publiczne przez drenaż kieszeni Polaków”. Dziś jej ekipa robi to samo.
Oczywiście, można przyjąć optykę ministra Szałamachy, że nie da się w kilka miesięcy naprawić tego, co poprzednicy psuli przez osiem lat. Zapowiedzi były jednak inne. W kampanii wyborczej PiS odgrażał się, że wie, jak do budżetu ściągnąć więcej pieniędzy bez sięgania do kieszeni Polaków. Głosy tych, którzy mówili, że nie będzie to łatwe, kwitowano stwierdzeniem, że czasy, kiedy wszystko było niemożliwe, już minęły. Okazuje się, że jednak nie.
PiS zapowiadał szybkie uzupełnienie budżetu o pieniądze z podatku bankowego i podatku od handlu. Oba rozwiązania są w powijakach, a ambitny program prospołeczny trzeba z czegoś finansować. Rząd idzie więc na łatwiznę i trzyma się rozwiązania wprowadzonego przez poprzedników. I to rozwiązania skrajnie niesprawiedliwego społecznie.
VAT w dużej mierze uderza bowiem w najbiedniejszych i średnio zarabiających. Każdy z nas kupując towary lub płacąc za usługi go odprowadza i ci, którzy mają do dyspozycji mniejsze dochody odprowadzają proporcjonalnie większą ich część niż ludzie lepiej sytuowani. Sensowne jest więc to, by VAT był możliwie niski, by nie obciążać kieszeni większości z nas.
Jako podatek pośredni VAT to jednak dla polskich polityków ulubione narzędzie do wypełniania ziejącej w budżecie dziury. Jego podnoszenie lub utrzymywanie na wyższym poziomie nie jest tak widowiskowe jak podnoszenie PIT. Z tego też powodu struktura podatków wygląda w Polsce tak, że większość z nich ściągana jest właśnie z VAT. A to już zwykła aberracja. W krajach Zachodu, które od lat stawiamy sobie za wzór naszych aspiracji, większość podatków pochodzi z PIT. Tyle, że tam podatek dochodowy jest progresywny, czyli silnie uzależniony od zarobków – biedniejsi płacą go mniej, bogatsi więcej. W Polsce, co warto ciągle przypominać, PIT jest w zasadzie liniowy. Dzięki staraniom poprzedniego rządu PiS mamy tylko dwie jego stawki, przy czym tę wyższą płaci jedynie ułamek tych, którzy powinni. I znów jest on korzystniejszy dla ludzi bogatszych.
Jeśli więc PiS chce przywrócić równowagę budżetową, a nawet znaleźć w kasie państwa więcej pieniędzy, powinien się w końcu pogodzić z progresywnym podatkiem dochodowym. To pozwoli mu także obniżyć VAT, co razem wzięte będzie rozwiązaniem sprawiedliwym społecznie. Skoro rządząca partia uważa się za rzecznika wykluczonych ekonomicznie, są to działania obowiązkowe.
Nie przyniesie to, oczywiście, popularności. Lata liberalnej indoktrynacji Polaków sprawiły bowiem, że uwierzyli oni, iż niskie podatki dla wszystkich są jedynym słusznym rozwiązaniem. Co więcej, będzie to szło wbrew pisowskim zapowiedziom z kampanii wyborczej, kiedy Beata Szydło mówiła, że wszystkim da, a nikomu nie zabierze. Tyle, że trzymając się obecnej struktury podatkowej, podobnie jak Donald Tusk, leczy ona finanse publiczne przez drenaż kieszeni Polaków. I to tych, w których kieszeniach już jest zbyt mało pieniędzy. To doprawdy zadziwiające, że partia, które określa się mianem antyelitarystycznej, wspiera elity równie dzielnie jako odsądzani przez nią od czci i wiary liberałowie.
Tomasz Walczak: Państwo PiS nadal doi biednych
2016-04-08
16:26
Minister finansów zapowiedział, że w przyszłym roku nie będzie obniżki podatku VAT. Powód? Najpierw rząd chce „odbudować dochody podatkowe”.