W 2010 roku po raz pierwszy większość z nas dowiedziała się, że narodowcy 11 listopada organizują swoje manifestacje. Wszystko dzięki "Gazecie Wyborczej", która sobie o tym przypomniała i wezwała wtedy piórem Seweryna Blumsztajna, żeby zatrzymać faszyzm. Na jakiś czas przed Świętem Niepodległości rozpętała medialną kampanię, dzięki której namówiła do dania odporu brunatnej fali. Do akcji włączyły się środowiska lewicowe i wspólnie z "GW" ruszyły, aby powstrzymać faszystowską hydrę.
Buńczuczne zapowiedzi antyfaszystów sprawiły, że na manifestację środowisk skrajnej prawicy nie przyszła już, jak w latach ubiegłych, jedynie garstka zabiedzonych skinów. Tym razem narodowcy zmobilizowali swoje siły i grupy zafrasowanych odradzającym się faszyzmem obywateli nie zdołały zablokować ich pochodu. Tak "Gazeta Wyborcza" i lewica przywróciły opinii publicznej dawno zapomniane widmo endeckiego przewrotu.
A skoro w sprawę zamieszana była odpowiedzialna za całe zło świata "Wyborcza" oraz tzw. lewactwo zagrażające konserwatywnemu porządkowi tegoż świata, dało to środowiskom prawicowym sympatyzującym z PiS asumpt do obrony narodowców.
Już wtedy działał efekt Smoleńska a spór między kibicami PO i kibicami PiS nabrał nowego wymiaru, w którym coraz wyraźniej zaznaczał się spór między tymi, którzy kochają Polskę mądrzej, a tymi, którzy mocniej. Zdrajcami i oszołomami. Atak i obrona narodowców doskonale wpisywała się w tę narrację. Szczególnie chętnie narodowców w tę świętą wojnę wciągnęły środowiska prawicowe, które już wtedy potraktowały skrajną prawicę, jako kolejną grupę patriotów, ciemiężonych przez reżim Tuska i sprzymierzeńca w walce z jego zamordyzmem.
Wzajemnie nakręcające się emocje odżyły w 2011 roku, kiedy narodowcy i prawica z okolic PiS włączyły się w dzieło Marszu Niepodległości. W jednym szeregu szli chłopcy z ONR, MW czy NOP, politycy PiS i prawicowi publicyści. Skończyło się regularną wojną uliczną, kolejnym straszeniem faszyzmem z jednej oraz kolejnym usprawiedliwianiem narodowców z drugiej strony.
Taki klimat był dla narodowców wodą na młyn. Lewica i jej protesty przywracały im bowiem cel działania temu zagubionemu politycznie środowisku. Prawica z kolei oswoiła swoich sympatyków z gorliwym patriotyzmem młodzieży neoendeckiej i w myśl hasła "nie ma wroga na prawicy" konsekwentnie broniła jej prawa do istnienia w przestrzeni publicznej, wszelką agresję tłumacząc prowokacjami policji, lewicy czy niemckiej Antify.
Choć do dziś lewica nieco zbyt histerycznie reaguje na ekscesy narodowców, to w końcu zrezygnowała z kontrmanifestacji. Z kolei większość prawicowych publicystów nieco poniewczasie, ale jednak coraz bardziej dystansowała się od narodowców. Mleko się jednak rozlało i ośmieleni narodowcy zawłaszczyli sobie 11 listopada jako ich święto i nie przeszkadza im, że przecież upamiętnia znienawidzonego przez nich Piłsudskiego. Dziś organizowany przez Ruch Narodowy marsz jest ogólnoprawicową manifestacją poglądów na Polskę. Choć przebiega pod sztandarami ONR, MW oraz NOP oraz ich symboli o faszystowskich konotacjach - falangi oraz krzyża celtyckiego - nie przeszkadza to tysiącom sympatyków bardziej umiarkowanej prawicy swoją obecnością uwiarygadniać narodowców jako realną siłę po prawej stronie.
Może już czas, żeby nie tylko lewica, ale także prawica zreflektowała się i wyraźnie odcięła od pogrobowców myśli Romana Dmowskiego. By tak, jak ich uwiarygadniała, teraz, także we własnym interesie, wysłała ich tam, skąd przyszli i gdzie ich miejsce - na śmietnik historii.