Zacznijmy od związków zawodowych. W założeniu mają one wprowadzać do świata pracy równowagę między pracodawcami a pracownikami. I w każdym normalnym kraju tak to działa: związkowcy są batem wiszącym nad pracodawcą, jeśli ten zaczyna zachowywać się jak feudalny pan wobec chłopów pańszczyźnianych.
My jednak żyjemy w Polsce, gdzie związki zawodowe od początku przemian traktowano jako czarnego luda, hamulcowych budowy kapitalizmu i roszczeniowców, którzy nie rozumieją logiki dziejów, w której teraz to przedsiębiorca jest bohaterem zbiorowej wyobraźni, a nie jak to było za komuny, proletariusz. Takie myślenie, które świetnie wpisywało się w działalność tej czy innej prywatnej firmy, udzieliło się niestety także kolejnym rządzącym.
Państwo to największy pracodawca w Polsce, który oprócz rzeszy urzędników i pracowników instytucji publicznych zatrudnia choćby policjantów, strażaków, nauczycieli czy lekarzy i pielęgniarki. Utrzymanie niskich pensji tych grup zawodowych pozwalało przez długie lata III RP subsydiować budowę kapitalizmu kosztem ludzi, a od socjalnego zwrotu PiS pozwala przekierowywać środki publiczne na kolejne programy społeczne.
Stosunek do związkowców, którzy dla każdego rządu byli męczącym roszczeniowcem, sprawił, że nigdy nie traktowano ich poważnie jako partnera do rozmowy o ewolucyjnej poprawie warunków zatrudnienia budżetówki – mechanizm, który działa z powodzeniem w wielu krajach, gdzie związkowcy są ważnym elementem społecznej układanki. U nas, jeśli związkowcy chcieli coś wywalczyć dla grup, które reprezentują, zawsze musieli robić dym. Pokojowymi pikietami, apelami i samymi groźbami strajków jeszcze nic w III RP nie wywalczono. Za każdym razem trzeba było sięgać po radykalne środki. Wyjątku nie stanowi strajk nauczycieli, który nie jest żadną fanaberią dziecięcych sadystów, ale aktem desperacji. Warto to zrozumieć, zanim w poniedziałek nauczyciele rozpoczną protest, a my będzie wieszać na nich psy.