Zanim postanowił kandydować (a może zanim postanowiono za niego – opinie są tu rozbieżne), był zawodowym komikiem, znanym ostatnio dzięki roli w komediowym serialu o nauczycielu, który został prezydentem Ukrainy. Teraz fikcja staje się rzeczywistością i z ekranu telewizora przeprowadzi się on do kijowskiego Pałacu Maryjskiego – oficjalnej siedziby tamtejszej głowy państwa. Ukraińcy, zawiedzeni szekspirowską powagą Poroszenki, wybrali błazenadę Zełenskiego. Nie oni jedni.
Jest on tylko kolejnym światowym przywódcą, który do dramatu polityki trafił prosto ze świata komedii. Jimmy Morales w Gwatemali, Marjan Šarec w Słowenii czy Beppe Grillo we Włoszech – wszyscy komicy – trzęsą dziś polityką w swoich krajach. W coraz bardziej niepewnym, niespokojnym i ponurym świecie komedianci przestają być tylko złośliwymi komentatorami rzeczywistości, a stają się zbawcami zdezorientowanych społeczeństw.
Pamiętamy, jak w okresie komunizmu polityczny żart był próbą przezwyciężenia naszej bezradności wobec tamtego systemu. Satyrycy, którzy dziś idą po władzę, są jak takie polityczne żarty, które stały się ciałem i obiecują nie tylko kpinę, ale i rewolucyjną zmianę obśmiewanej rzeczywistości. Mieszanka populistycznej wściekłości na polityczne elity okraszona odpowiednią dawką humoru bywa więc receptą na wyborczy sukces.
Czy powinno nas to dziwić? Komicy bywają nam bliżsi niż zawodowi politycy. Po pierwsze, z racji zawodu odrzucają wartości i autorytet władzy, ośmieszając ją i punktując bezlitośnie jej absurdy. Po drugie, ktoś, kto profesjonalnie zajmuje się poprawianiem humoru, tworzy bliższą więź z obywatelami niż osoba uznawana za oderwanego od rzeczywistości i skorumpowanego przedstawiciela politycznego establishmentu. Komicy w roli prezydentów czy premierów są też tylko logiczną konsekwencją świata, w którym debatę publiczną zastępują nam dowcipne memy. W końcu jak nie może być dobrze, niech chociaż będzie śmiesznie.