Tą osobą jest Jarosław Kaczyński. Od jakiegoś czasu przeprowadza proces sukcesji w PiS, rozumiejąc, że zmiana pokoleniowa w jego partii jest potrzebna. Choć nadal to on pociąga w swoim obozie za wszystkie sznurki, to wie, że aby ten po jego wycofaniu się z życia publicznego się nie rozpadł, już dziś musi promować nowych przywódców.
W zupełnie innym miejscu jest Donald Tusk. Jako człowiek o osiem lat młodszy od Kaczyńskiego, żyje przekonaniem – podsycanym przez sympatyków – że ma jeszcze przed sobą jakąś rolę do odegrania w polityce. Najlepiej zbawczą, jako ktoś, kto powróci do Polski z europejskiej misji i obali rządy PiS. Problem polega jednak na tym, że tak jak Kaczyńskiego, jego czas już w zasadzie przeminął. Podobnie jak prezes PiS budzi jeszcze entuzjazm, ale głównie wśród najtwardszych zwolenników swoich środowisk. Ani jeden, ani drugi nie mają już na tyle mocy sprawczej, by przyciągać elektorat tradycyjnie niegłosujący ani na PiS, ani na PO. Kaczyński już nawet tego nie próbuje. Tusk nadal żywi złudzenia, że może to zrobić i przygotowuje Polskę na swój wielki comeback.
Kolejnym jego wcieleniem ma być opisywany w „Rzeczpospolitej” przez Michała Kolanko widmowy Ruch 4 Czerwca. W 30. rocznicę obalenia komunizmu ma zainaugurować proces powrotu Tuska na łono ojczyzny. Ta nazwa – jeśli prawdziwa – będzie symbolem niezrozumienia obecnej sceny politycznej. Tak jak nikt poza nielicznymi nie żyje już mitem 4 czerwca 1989 r., tak nikt – poza równie nielicznymi – nie żyje mitem Tuska jako zbawcy Polski. I tylko ci nieliczni wierzą, że jego powrót zmieni wszystko. Niedoczekanie.