Można by oczywiście uznać, że pełnienie mandatu parlamentarzysty to duża odpowiedzialność. W rękach posłów i senatorów są losy państwa itd., więc powinni proporcjonalnie do tej odpowiedzialności zarabiać. Potem sobie przypominamy, że z 460 posłów i 100 senatorów większość nieszczególnie się przemęcza i jest pospolitą maszynką do głosowania. Co więcej, większość z nas, zwykłych zjadaczy chleba, więcej daje społeczeństwu niż rzesze partyjnych działaczy na Wiejskiej, ale zarabia znacznie mniej.
Ale poważne państwo zaczyna się od poważnego traktowania ludzi, których zatrudnia. Z nauczycielami, pielęgniarkami czy lekarzami jakoś się nie udaje. To może chociaż posłom damy poczuć się ważnymi i potrzebnymi? Żeby pogodzić racje tych, którzy uważają polityków za darmozjadów, i tych, którzy dostrzegają ich wielką społeczną rolę, warto może wrócić do pomysłów zgłaszanych niegdyś przez lewicowców z partii Razem i antysystemowców z Kukiz’15 – chcieli oto, by zarobki parlamentarzystów powiązać z pensją minimalną – by były one wielokrotnością płac najbiedniejszych Polaków.
Jeśli pensja minimalna by rosła, rosłyby także zarobki posłów i senatorów. Z jednej strony zachęcałoby to polityków do wywierania większej presji na podnoszenie płac, a społeczeństwu dawało poczucie, że politykom żyje się lepiej nie dlatego, że sami sobie przyznali szalone pensje, ale dlatego, że poprawia się los zwykłych Polaków. Nadal nie rozumiem, czemu tego prostego i sprawiedliwego rozwiązania nikt jeszcze nie zechciał wprowadzić w życie. Może czas już najwyższy?