Parę rzeczy jest oczywistych. Choćby wysokie, często biorące miejsca na listach dla Beaty Szydło, Beaty Kempy czy Witolda Waszczykowskiego. To nagroda za aksamitną, choć upokarzającą zmianę w rządzie, a w wypadku szefowej MEN Anny Zalewskiej wyjście po angielsku z urzędu, który za chwilę stanie się epicentrum awantury politycznej, kiedy kolejne efekty jej reformy edukacji uderzą z całą mocą.
Trudniej zrozumieć, dlaczego do Parlamentu Europejskiego wybierają się Joachim Brudziński, Jarosław Sellin czy Beata Mazurek. Nazwisko pierwszego budzi w tym kontekście szczególne zdziwienie. Jego pozycja w PiS jako pierwszego po bogu, głównego partyjnego rozgrywającego i polityka wielokrotnie wskazywanego jako następcę Jarosława Kaczyńskiego słabo kwalifikuje go do wyjazdu na luksusowe, ale jednak zesłanie do Brukseli. Trudno walczyć o swoją pozycję i toczyć boje z partyjnymi frondami z samolotu latającego między Belgią a Polską.
Jedyne logiczne wyjaśnienie, które przychodzi do głowy (poza chęcią zarobienia paru milionów złotych na emeryturę – ale to przecież zbyt niskie pobudki), to chęć wzmocnienia list Prawa i Sprawiedliwości, wykręcenie dobrego wyniku dla partii i skromne zrzeczenie się mandatu. Na listach tworzonych przez PO i jej partnerów z Koalicji Europejskiej pojawi się zapewne wiele głośnych nazwisk, w tym kilku byłych premierów ze swoją marką, którzy mogą pomóc opozycji w zdobyciu sporego poparcia. Rzucenie na odcinek eurowyborów mocnych ludzi PiS (mówi się wręcz o tym, że na listach będzie też miejsce dla najlepiej ocenianej w rządzie Elżbiety Rafalskiej) może więc być atakiem oskrzydlającym w nie najłatwiejszym dla rządzącej partii starciu wyborczym. Chyba, że stoją za tym wszystkim motywy, które filozofom i nam, maluczkim, się nie śniły.