PiS mówi mniej więcej tak: kiedyś do euro wejdziemy, ale dziś to drożyzna, bieda i wykluczenie. Jak już będziemy drugimi Niemcami, to wtedy wspólną walutę przyjmiemy. Ból głowy związany z euro nie zasadza się jednak na pytaniu, kiedy je wprowadzimy w Polsce, ale do jakiej strefy euro wstępować lub nie.
Dziś odpowiedź na to pytanie jest prosta – nie do tej, która funkcjonuje obecnie. Jest echem minionej epoki, która wraz z kryzysem finansowym zbankrutowała. Euro powstawało bowiem w czasach triumfu rynkowej ortodoksji z jej wiarą, że rolą państwa jest nie przeszkadzać rynkowi. I tak sobie to euro funkcjonuje. Europejski Bank Centralny, który wspólną walutę nadzoruje, dba – zgodnie z duchem neoliberalizmu – wyłącznie o niską inflację, kompletnie ignorując prowadzenie polityki pełnego zatrudnienia, która jest jedną z funkcji narodowych banków centralnych.
Obecnemu euro brakuje mechanizmów, które sprawiłyby, żeby wspólna waluta zadziałała zgodnie z założeniami, czyli byłaby siłą integracyjną, z której korzystają wszyscy. Mechanizmów przezwyciężających różnice w rozwoju gospodarczym krajów członkowskich, wprowadzających redystrybucję nadwyżek czy koordynację polityk społecznych i gospodarczych. Czyli tego wszystkiego, co sprawia, że pieniądz działa w gospodarkach narodowych. I tu też leży sedno problemu: naprawa euro wiązałaby się z pogłębioną integracją polityczną, na którą dziś – jeszcze bardziej niż wcześniej – nie ma zgody społecznej i w przewidywalnej przyszłości jej nie będzie. A bez tego euro nadal będzie wypadkiem czekającym, by się wydarzyć. I w takiej sytuacji, lepiej mieć swoją walutę. Gdy przyjdzie bowiem kryzys (a przyjdzie), własny pieniądz pozwala go łagodzić. Zwłaszcza w sytuacji półperyferyjnej pozycji Polski w globalnej gospodarce.