Z przerażeniem słucham ostatnio ludzi, którzy wieszają psy na protestujących w Sejmie i wokół niego opiekunach osób niepełnosprawnych, zarzucając im nieróbstwo, roszczeniowość i histerię. I wcale nie są to liderzy opinii czy autorytety, którzy starają się tłumaczyć, czemu rząd nie chce stworzyć godziwych warunków dla tych zdesperowanych ludzi. Mówią to zwyczajni Polacy. Słyszałem dzwoniących do jednego z programów telewizyjnych widzów, którzy mówili o protestujących "rozwrzeszczanych babach". Czy to zwykły jednostkowy przypadek braku empatii? A może indywidualna wrodzona znieczulica na krzywdę innych? Moim zdaniem to nie problem odosobnionych w swojej postawie egoistów, ale społeczne dziedzictwo modelu transformacji, który przyjęliśmy w Polsce po 1989 roku, i tego, jak ten model przeorał umysły Polaków. Przez 25 lat wiele mediów i różnej maści racjonalistów przekonywało nas, że upominanie się o własne prawa, oczekiwanie pomocy od państwa to wstyd i wynika jedynie z tego, że komunizm z jego "czy się stoi, czy się leży, 2000 się należy" pozbawiły nas życiowej zaradności i inicjatywy. Że człowiek godny III RP to taki, który bierze sprawy w swoje ręce. A każdy, kto nie odnajduje w sobie ducha przedsiębiorczości, to zwykły śmierdzący leń. Chcąc szybko pozbyć się w Polsce mentalności homo sovieticus, wylaliśmy dziecko z kąpielą i neoliberalni inżynierowie dusz stworzyli silnie podzielony naród, dla którego hasła równości, sprawiedliwości i solidarności społecznej są absolutnie obce.
Ostatnio wiele osób załamywało ręce nad tym, że Polacy nie chcą umierać za ojczyznę w hipotetycznej wojnie. A ręce należy załamywać nad tym, że Polak Polakowi odmawia prawa do pomocy. Że jesteśmy bardziej jednostkami niż społeczeństwem.